
Rozmawiamy z Jackiem Małagowskim – twórcą internetowym znanym jako Mr Jaca, który zyskał popularność dzięki błyskotliwym parodiom „typowej mamy”. Łączy wyczucie humoru z trafnymi obserwacjami, budując silną więź z widzami, którzy odnajdują w jego filmach zachowania i relacje znane z własnego życia.
W tym artykule przeczytasz o:
Jak zaczęła się Twoja przygoda w internecie? Jak wyglądał Twój pierwszy filmik, co Cię do niego zainspirowało?
Moja przygoda z internetem nie zaczęła się od jednego konkretnego filmu czy pomysłu. To było dużo wcześniej, jeszcze zanim media społecznościowe wyglądały tak, jak dziś — 15, może nawet 16 lat temu. Na początku tworzyłem różne rzeczy na Facebooku — wtedy modne były fanpage’e i grupy. Założyłem stronę o mojej szkole, nazywała się „Czego nie mówią uczniowie”. Nikt nie wiedział, że to ja ją prowadzę, a strona zrobiła się dość popularna, przynajmniej w skali szkoły. Szybko ją jednak usunąłem, bo zaczęli się nią interesować nauczyciele — niezbyt im się podobała.
Kilka lat później, z tym bagażem doświadczeń, wpadłem na pomysł założenia strony z memami na Instagramie. Wtedy było kilka podobnych kont, ale pomyślałem: „Skoro i tak z moją przyjaciółką cały czas wysyłamy sobie memy, to czemu nie stworzyć własnej strony?”. Tak powstała Memodajnia. Początkowo mieliśmy tylko kilkaset obserwujących i traktowaliśmy to raczej jako zabawę — byliśmy jeszcze wtedy w klasie maturalnej. Dopiero po liceum zaczęliśmy wrzucać treści bardziej regularnie i na poważnie.
To były czasy przed TikTokiem, przed rolkami, a nawet przed relacjami na Instagramie — jedyną alternatywą był Snapchat. Mimo to, nasza publiczność rosła bardzo szybko. Przybywały tysiące nowych obserwatorów. W 2018 roku stwierdziłem, że chcę pójść krok dalej i zacząć tworzyć śmieszne treści również z moim wizerunkiem.
Tak powstało konto Mr Jaca. Tworzyłem tam content w stylu, który dziś można by nazwać „tiktokowym”, choć wtedy Tik Toka jeszcze nie było. Na początku wrzucałem posty i na Memodajnię, i na Mr Jacę. Na moim drugim koncie nie było wielkiego odzewu. Mimo to budowałem swoją społeczność — kilku tysięcy ludzi, którzy już mnie tam obserwowali.
Przełom nastąpił, gdy wpadłem na pomysł nagrania scenki z mamą i synem. Mama to trochę inna postać niż syn, więc trzeba było pokombinować z wyglądem. Założyłem szlafrok, ale nie miałem peruki. A że jestem niecierpliwy i chciałem to nagrać od razu, to… założyłem na głowę torbę.
Filmik stał się viralem. Ludzie pokochali postać mamy i zaczęli się jej domagać na pełen etat. Od tamtego momentu Mr Jaca stał się parodią typowej mamy, a cały mój content przeszedł w parodię życia z jej perspektywy.
Czy masz wrażenie, że filmiki humorystyczne wypierają tradycyjne memy? Czy to raczej dwie odrębne formy? Która z nich była lub jest bardziej popularna w Twoim przypadku?
Żyjemy teraz w erze krótkich wideo i tego nie da się podważyć. Ten format faktycznie wypiera klasyczne memy, jakie znamy chociażby z Instagrama. Widać to też po wynikach Memodajni — choć już nie działamy tam tak aktywnie jak kiedyś, to nawet kiedy wracam czasem na to konto i tworzę coś nowego, to automatycznie myślę o rolce, nie o klasycznym poście z memem. Ten format po prostu lepiej trafia do odbiorców.
Coraz rzadziej widuje się posty graficzne, klasyczne memy. Mam wrażenie, że przez TikToka ludzie są przyzwyczajeni do szybkiego odbioru treści. Memy nadal mogą być zabawne, ale myślę, że mamy już też lekki przesyt tej formy.
Może z czasem podobne zjawisko spotka też wideo. Trudno przewidzieć, jaka będzie kolejna forma — może znowu wrócimy do postów i zaczniemy „czytać” memy zamiast je oglądać, bo wideo też może się w końcu znudzić.
Materiał wideo daje zdecydowanie większe możliwości. Można lepiej oddać emocje, zbudować parodię, stworzyć postać, pokazać więcej niuansów. A mem graficzny ma swoje ograniczenia — tam wszystko musi się zmieścić w jednym obrazku i jednym zdaniu. Dlatego dziś to wideo jest formą, która bardziej działa, przynajmniej u mnie.
Czy Twoi bliscy oglądają Twoje filmiki i rozpoznają się w postaciach, które przedstawiasz? Zdarza się, że przy rodzinnym stole ktoś wspomni któryś z filmików? Jak na nie reagują?
Tak, oczywiście, że oglądają. Moja mama to moja fanka numer jeden. Co prawda ciągle się wypiera, że nie jest taka, jak postać, którą przedstawiam. Często też nagrywam u niej w domu, więc ma dostęp do materiałów jeszcze przedpremierowo — i ma z tego niezły ubaw.
Pamiętam taką sytuację sprzed jakiegoś czasu — byliśmy razem na kolacji i rozmawialiśmy. W pewnym momencie mama rzuciła swoje klasyczne „daj spokój” — dokładnie tym samym tonem, w którym ja to mówię w filmikach. Spojrzeliśmy na siebie i od razu wybuchnęliśmy śmiechem. Oczywiście, nie chcę powiedzieć, że moja mama w stu procentach jest taka jak ta postać, którą pokazuję w filmikach — nie jest. Ale czerpię od niej inspiracje — różne powiedzenia, gesty, zachowania — i później przetwarzam je na potrzeby scenek. Często je wyolbrzymiam, trochę zmieniam, uwypuklam pewne cechy. Więc jeśli ktoś by ją poznał, to raczej nie powiedziałby od razu, że jest to ta mama z filmików.
Jakie teksty lub zachowania „typowej mamy” najbardziej rozbawiają Twoich widzów? Czy inspirujesz się też ich historiami, czy raczej trzymasz się własnych obserwacji?
Oprócz własnych pomysłów inspiruję się też historiami od widzów. Seria z typowymi powiedzeniami mam była jedną z tych, które najmocniej trafiły do ludzi. Komentarze i wiadomości, które wtedy dostawałem, były genialne — wszyscy pisali, że nie mogą uwierzyć, że nie są jedyni, że ich mama mówi dokładnie to samo. Że to jest jakaś wspólna matczyna świadomość, jakby wszystkie mamy w Polsce korzystały z jednego podręcznika. Powtarzalność tekstów i wspólne doświadczenie sprawia, że widzów to tak bawi — wszyscy to przeżyli, każdy gdzieś to słyszał.
Moja „mama” to nie tylko zbiór haseł — ma też swoje mini uniwersum. Ma przyjaciółkę, której wszystkiego zazdrości, swoją nieprzyjaciółkę, własne przygody i opinie na temat świata. Cały czas zachowuje typowy vibe mamy po czterdziestce czy pięćdziesiątce, ale reaguje na różne sytuacje po swojemu — i to ludzi też bardzo bawi. Nawet najprostsze sprawy, pokazane z jej perspektywy, nagle zyskują nowy, komiczny wymiar.
Jak oddzielasz się od postaci mamy z internetu? Czy zdarza Ci się, że ludzie w miejscach publicznych mylą te dwie wersje Ciebie? Albo reagują negatywnie, nie rozumiejąc, że to po prostu rola?
Na szczęście nie spotkałem się z żadnymi nieprzyjemnymi reakcjami, nawet kiedy nagrywam w miejscach publicznych. Zdarzyło się nawet, że idąc na event w centrum Krakowa musiałem przejść przez centrum miasta w różowym szlafroku, klapkach i z torbą na głowie. Trochę się zastanawiałem, czy nikt nie pomyśli, że coś jest ze mną nie tak, ale ludzie raczej reagują z uśmiechem albo nic nie mówią.
Jeśli chodzi o oddzielenie mnie od mamy, to faktycznie bywa to trudne. Zdarza się, że ktoś podejdzie i rzuci: „Jak tam Basia?” albo „Co Iwona znowu wymyśliła?” — i widać, że mówi to do roli, którą odgrywam w internecie, a nie do mnie. Zazwyczaj odpowiadam w jej stylu, trzymam „rolę”, bo to przecież część zabawy.
Jednak gdy rozmowa się przedłuża i czuję, że ktoś naprawdę oczekuje, że przez całą konwersację będę mówił jak ta postać… to już bywa trudniejsze. Bo ja też mam swoją prywatność i nie jestem mamą przez cały czas.
Co ciekawe, ten szlafrok naprawdę działa jak przełącznik. Kiedy go zakładam, wchodzę automatycznie w postać — zmienia mi się gestykulacja, sposób mówienia, nawet to, jak korzystam z telefonu. Ostatnio złapałem się nawet na tym, że za kulisami korzystam z telefonu używając palca wskazującego – jak typowa mama – zamiast kciuka. Coś w tym musi być — szlafrok ma chyba jakąś magiczną moc.
Jak wygląda Twój proces twórczy — od pomysłu do publikacji? Czy wszystko robisz sam, czy korzystasz z pomocy innych?
Od 10 lat tworzę treści — kiedyś codziennie, teraz kilka razy w tygodniu — i przez większość tego czasu działałem całkowicie sam. Pomysły, nagrywki, montaż, publikacja — wszystko brałem na siebie. Oczywiście czasem ktoś pomógł mi potrzymać kamerę, np. przyjaciel albo mama, ale nie miałem żadnego profesjonalnego wsparcia.
Pomysły czerpię głównie z własnych obserwacji. Mam notatnik pełen inspiracji — przewijam go i dopisuję kolejne rzeczy, które wpadają mi do głowy. Czasem są lepsze, czasem gorsze, ale ufam swojej intuicji. Znam już swój proces i wiem, kiedy coś ma szansę zadziałać.
Z czasem nauczyłem się też, że ważniejsza od częstotliwości jest jakość. Kiedyś miałem wyrzuty, że nie publikuję codziennie. Dziś wiem, że jeśli wrzucę coś po trzech dniach, ale będzie to naprawdę dobre, to ma to większy sens niż gonienie za zasięgiem kosztem jakości treści.
Choć wciąż sam podejmuję wszystkie decyzje i nie współpracuję z żadną agencją, telewizją czy platformą, to teraz mam wokół siebie kilka zaufanych osób, z którymi działam doraźnie. Kiedy trzeba coś nagrać w plenerze, zaplanować projekt czy zmontować materiał — mam na kogo liczyć. To nie jest formalny zespół, ale grupa ludzi, którzy mnie wspierają, kiedy tego potrzebuję.
Co według Ciebie musi zawierać dobry pomysł na filmik, żeby trafił do widzów? Liczy się bardziej autentyczność, oryginalność, czy może znajomość tematów, z którymi ludzie łatwo się utożsamiają?
Najbardziej sprawdza się autentyczność. Oczywiście można być w sieci nieautentycznym i też mieć zasięgi — czasem nawet większe od kogoś, kto jest szczery, ale to działa tylko na krótką metę.
Kiedy ktoś zaczyna cię obserwować, to zawieracie pewną umowę. Obserwuje cię, bo coś go w tobie zainteresowało, bo zobaczył w tobie jakąś prawdę. A kiedy nagle to znika, kiedy zaczynasz grać kogoś, kim nie jesteś, ta umowa się zrywa. Na Instagramie to szczególnie widać. Tam ludzie bardzo szybko reagują — jak coś przestaje im odpowiadać, to po prostu przestają cię oglądać.
Jeśli chodzi o sam pomysł na filmik, to najważniejsze, żeby widz mógł się w tym odnaleźć. Często dostaję wiadomości od osób, które piszą, że mają bardzo podobne doświadczenia, albo żartobliwie dopytują, czy ich mama i moja to ta sama osoba. To jest właśnie ten moment, w którym czuję, że coś działa — kiedy ktoś widzi siebie w tej scenie.
Czasem też ważne jest po prostu, żeby coś wizualnie zagrało. Jak jestem za granicą, to staram się nagrać coś w nowym kontekście. Na przykład mama pod wieżą Eiffla — niby ta sama postać, ale już odbiór jest inny. Nawet jeśli pomysł nie jest najbardziej oryginalny, to samo osadzenie go w nietypowym miejscu sprawia, że materiał jest ciekawszy.
Czy traktujesz dziś swoją działalność w internecie jako pełnoprawną pracę? Czy to Twoje główne źródło utrzymania?
Od dwóch lat to już moja pełnoprawna praca. Droga do tego momentu była długa. Zakładając to konto, oczywiście gdzieś z tyłu głowy miałem marzenia, że może kiedyś tak będzie, ale realistycznie nie zakładałem, że to się uda.
Przez wiele lat tworzyłem Memodajnię, potem Mr Jacę, zupełnie bez monetyzacji i bez żadnego zaplecza. Pracowałem na etacie od dziewiątej do siedemnastej, a po pracy – albo czasem nawet jeszcze rano, zanim wyszedłem – nagrywałem. Montowałem w przerwie na lunch, a publikowałem wieczorem. To było intensywne, ale dla mnie absolutnie naturalne. Nigdy nie czułem, że to jest obowiązek.
Kiedy pojawiła się opcja monetyzacji, miałem moment zawahania. Zastanawiałem się, czy moi widzowie nie pomyślą, że robię to wyłącznie dla pieniędzy. Ale zrozumiałem, że przecież nadal tworzę z potrzeby – tylko teraz mogę to robić na pełen etat. Zdecydowałem się spróbować, mimo że nie wiedziałem, co będzie dalej.
Od początku bardzo starannie dobieram współprace, z czego jestem z tego dumny. Nigdy nie brałem wszystkich współprac, które mi proponowano. Zamiast tego sprawdzam dokładnie każdą markę oraz propozycję, bo zależy mi, żeby wszystko było spójne ze mną i z tym, co pokazuję. I myślę, że ludzie to widzą, bo nie odwrócili się ode mnie – wręcz przeciwnie, zaangażowanie jeszcze wzrosło.
Nadal jestem tą samą osobą, tylko teraz mogę poświęcić temu więcej czasu. Nawet przy współpracach dbam o to, żeby były dopasowane do mojego stylu i mojej społeczności. Przeglądam komentarze, staram się być blisko z odbiorcami – i rzadko spotykam się z krytyką. Czasem pojawia się coś konstruktywnego, ale negatywnych reakcji praktycznie nie ma.
Czy myślisz o rozwijaniu swojej działalności w innym kierunku – zarówno jeśli chodzi o nowe formy monetyzacji, jak i o rozwój twórczy? W jaką stronę chciałbyś zmierzać w najbliższej przyszłości?
Pochodzę z rodziny, w której nie było dużych zasobów finansowych, więc wszystko, co mam dziś, zbudowałem sam. To sprawia, że czuję dużą odpowiedzialność za swoją przyszłość i wiem, że mogę liczyć przede wszystkim na siebie.
Z tego powodu muszę stale trzymać rękę na pulsie – także w kontekście nowych projektów. Wydaje mi się, że mało kto mógłby szczerze powiedzieć, że wystarczy mu to, co już ma i w jakim miejscu się znajduje. Taki moment może oczywiście przyjść i potrwać chwilę, ale zwykle pojawia się też potrzeba rozwoju.
Jeśli chodzi o przyszłe plany, to przyznam, że na razie chciałbym zachować tu odrobinę tajemnicy. Jestem bardzo podekscytowany tym, co planuję i nad czym już zacząłem pracować.
Jakie wyzwania wiążą się z budowaniem kariery w internecie, zwłaszcza w tak specyficznym formacie jak parodia? Jak utrzymać uwagę odbiorców przez dłuższy czas, działając w oparciu o tę samą postać i konwencję?
Budowanie marki osobistej opartej na konkretnej postaci to spore wyzwanie, ale równie trudne jest utrzymanie zainteresowania. Wiele zależy od tego, na ile pozwolisz swojej kreatywności się rozwijać.
Często twórcy zamykają się w jednym formacie, bo on działa – i to na początku ma sens. Ale w pewnym momencie pojawia się refleksja: „To już było. Dlaczego nagle ludzi to przestaje interesować?” I wtedy konieczna jest analiza – co dalej zrobić, w jakim kierunku się rozwinąć.
Nie twierdzę, że od początku miałem na to pomysł. Też musiałem dojść do momentu, w którym zrozumiałem, że trzeba sięgać po nowe środki wyrazu, żeby moja internetowa rola miała w dalszym ciągu sens. Nikt nie będzie przez lata oglądał tych samych powiedzeń „typowej mamy”. Ten materiał się po prostu kiedyś wyczerpie.
Trzeba być kreatywnym, ale też mieć odwagę, by zaryzykować. Czasami myślimy, że coś się nie sprawdzi – a okazuje się, że to właśnie nowy kierunek. Warto spojrzeć na odgrywaną postać jak na drzewo – każda jej cecha, kontekst czy relacja to potencjalna gałąź, z której mogą wyrastać kolejne pomysły.
Nie ukrywam – parodia to trudny format do utrzymania w dłuższej perspektywie. To zupełnie co innego niż bycie celebrytą, aktorem czy muzykiem, gdzie można po prostu być sobą. Tutaj trzeba stworzyć i konsekwentnie rozwijać alter ego, co wymaga ciągłego wysiłku.
Co pomogło Ci podjąć decyzję o odejściu z pracy i całkowitym poświęceniu się tworzeniu treści? Skąd wiedziałeś, że to właśnie ten moment?
To był zdecydowanie najintensywniejszy etap. Pracowałem na stabilnym stanowisku, w komfortowej sytuacji zawodowej, ale w pewnym momencie działalność w sieci zaczęła nabierać ogromnego tempa. Popularność postaci mamy rosła błyskawicznie – liczba obserwatorów w krótkim czasie zwiększyła się z kilkudziesięciu do ponad siedemdziesięciu tysięcy.
Wiedziałem, że muszę to dobrze wykorzystać. Starałem się tworzyć treści na wysokim poziomie, co szybko przyniosło efekty – przybywało zarówno odbiorców, jak i propozycji współprac. Równocześnie wciąż pracowałem na etacie, co wiązało się z ogromnym wysiłkiem logistycznym: często kończyłem pracę w Anglii w piątek po południu, niemal natychmiast jechałem na lotnisko i leciałem do Polski. W weekend uczestniczyłem w nagraniach lub wydarzeniach, a w niedzielę wracałem, by w poniedziałek rano znów stawić się w pracy.
W firmie nikt nie wiedział o mojej działalności internetowej. Gdy znajomi z pracy pytali, co robiłem w weekend, odpowiadałem ogólnikowo – nie dzieliłem się tym, że spędziłem dwa dni w podróży i na nagraniach.
W końcu doszedłem do punktu, w którym musiałem wybrać: albo w pełni angażuję się w tworzenie treści, albo odpuszczam. Byłem już wtedy wyczerpany – pracowałem niemal bez przerwy, każdą wolną chwilę poświęcając na nagrywanie, montaż, odpowiadanie na komentarze, budowanie relacji z odbiorcami. Czułem, że jeśli nie zaryzykuję teraz, to mogę stracić szansę.
Decyzja nie przyszła łatwo – brak stabilnego zaplecza i konieczność samodzielnego budowania wszystkiego od zera były wyzwaniem. Ale w końcu postanowiłem odejść. Kiedy poinformowałem przełożoną o decyzji, zapytała, do jakiej firmy przechodzę. Odpowiedziałem, że do własnej – co wywołało duże zaskoczenie.
Wieść o tym, czym się zajmuję poza pracą, rozeszła się szybko i spotkała się z dużym zainteresowaniem i wsparciem ze strony współpracowników. To niecodzienne, że ktoś rezygnuje z etatu, by w pełni zająć się działalnością w internecie – dlatego te ostatnie tygodnie w pracy były dla mnie wyjątkowe.
Z perspektywy czasu nie mam wątpliwości, że to była najlepsza decyzja. Jedyne, co bym zmienił, to moment jej podjęcia – gdybym mógł, zrobiłbym to wcześniej. Ale najwyraźniej wszystko wydarzyło się wtedy, kiedy miało – i za to jestem wdzięczny. Minęły już dwa lata, a ja wciąż robię to, co naprawdę daje mi satysfakcję.
Czy fakt, że w pracy nikt nie wiedział o Twojej działalności w internecie, ułatwił Ci pokazywanie się w zupełnie innej odsłonie – jako twórcy wcielającego się w kobiecą postać? Czy ta anonimowość pomogła Ci działać swobodnie, bez obaw o to, jak może to wpłynąć na Twój zawodowy wizerunek?
Zdecydowanie dawało mi to poczucie wolności – z jednej strony pracowałem jak każdy inny, z drugiej rozwijałem coś, o czym nikt w firmie nie miał pojęcia. Sama świadomość, że mam ten „drugi świat”, była bardzo wzmacniająca i dodawała mi pewności siebie.
Atmosfera w pracy była świetna – pozytywna, bez napięć. Miałem dobre relacje zarówno z menedżerką, jak i z szefem. Czasem, w rozmowach, rzucałem nieśmiałe aluzje do tego, co robię po godzinach – zastanawiałem się, czy kiedyś, widząc efekty mojej działalności w sieci, skojarzą fakty.
Z czasem wiedziałem już, że odejście z pracy jest tylko kwestią czasu. Ta perspektywa wpłynęła też na moje podejście do codziennych obowiązków – zacząłem je traktować z większym dystansem. Nie oznacza to, że przestałem się starać – wręcz przeciwnie, miałem wrażenie, że dzięki mniejszemu stresowi byłem skuteczniejszy, bardziej zrelaksowany i efektywny.
Zdarzyły się jednak dwie sytuacje, które mogłyby ujawnić moją “internetową tożsamość”. Pierwsza – gdy koleżanka z pracy opublikowała relację z naszego wspólnego wyjścia, a jej znajoma, Polka, rozpoznała mnie jako Mr Jacę. Koleżanka zapytała mnie wprost, czy to ja – potwierdziłem i poprosiłem, żeby nie mówiła nikomu. I tak się stało – zachowała dyskrecję.
Druga sytuacja miała miejsce tuż przed biurem. Wychodziłem akurat razem z menedżerką i szefem. Oni skręcili w swoją stronę, ja w swoją – i w tym momencie podbiegła do mnie kobieta, wyraźnie poruszona, prosząc o zdjęcie. Była bardzo entuzjastyczna, niemal piszczała z wrażenia. Pomyślałem wtedy: dobrze, że oni już zdążyli skręcić i tego nie widzieli. Bo choć byłoby to pozornie niewinne spotkanie, mogłoby wzbudzić pytania, na które nie byłem jeszcze gotowy odpowiadać.
Czy tematy, które poruszasz w swojej twórczości — jak typowo polskie powiedzenia czy charakterystyczne postaci matek — wynikają w pewnym stopniu z tęsknoty za Polską albo z jakiegoś sentymentu do polskiej codzienności?
Możliwe, że podświadomie tak, choć trudno mi to jednoznacznie stwierdzić. Mieszkam w Anglii — teraz mija już dziewięć lat — i przez pierwsze sześć, siedem lat bywałem w Polsce naprawdę rzadko. Wiadomo, jak to jest przy pracy na etat: urlopy są krótkie, a na weekend trudno się zorganizować, żeby przylecieć.
Dziś ta sytuacja wygląda zupełnie inaczej — jestem z Polską bardzo mocno związany, bywam tam często, czasem nawet kilka razy w miesiącu. Bywały nawet tygodnie, choć rzadko, że leciałem trzy razy: poniedziałek Polska, środa Anglia, niedziela znowu Polska. Wszystko zależało od projektów i logistyki, bo dzielę życie zawodowe i prywatne między dwa kraje.
Często słyszę pytania typu: „Chce ci się tak ciągle latać?” — ale dla mnie to już naprawdę naturalne. Kiedyś na samą myśl o locie pakowałem się z dwutygodniowym wyprzedzeniem, teraz wystarczą mi dwie godziny. Mieszkam blisko lotniska, wiem dokładnie, co zabrać, wszystko mam już wypracowane. Czasem zdarza się, że rano wylatuję z Anglii, a o dziesiątej jestem już na planie zdjęciowym w Polsce — i nawet nie odczuwam tego, że pokonałem dwa tysiące kilometrów. To wszystko stało się częścią codzienności, jak dla innych codzienny dojazd autobusem do pracy.
A skoro już mowa o inspiracjach i Polsce, to chciałbym bardzo serdecznie podziękować mojej mamie — to ona jest dla mnie ogromnym źródłem inspiracji i zawsze wspierała mnie w tym, co robię.
