Rozpisuję wszystkie projekty, które realizuję, opisuję, co udało się zrobić, co nie zadziałało. Po pierwsze, ludzie lubią czytać, że komuś się coś nie udaje, po drugie jest to uczenie się na cudzych błędach. Ja nie muszę tego błędu popełniać, bo ty już go popełniłeś – mówi Jakub Mrugalski, posługujący się w internecie pseudonimem Unknow, wydawca kursów online, twórca newsletterów biznesowo-technologicznych.
W tym artykule przeczytasz o:
Zauważyłem, że bardzo dużo eksperymentujesz, próbujesz nowych rzeczy, a później przedstawiasz u siebie wyniki i niektóre rzeczy u Ciebie zostają, inne nie. Jak podchodzisz do eksperymentowania w świecie twórców?
Myślę, że każdy na własnej skórze powinien sprawdzić, które z metod promowanych przez innych twórców u niego działają, a które nie. Często zbieram inspiracje od innych twórców. Ktoś używa reklamy np. na Twitterze, ktoś inny na TikToku i chwali sie wynikami: “super mi to działa, świetnie konwertuje, polecam”. Ale zwykle jest to powiązane z konkretną branżą. To, że coś u kogoś działa nie znaczy, że u mnie będzie tak samo. Naturalne więc wydaje się sprawdzenie danego rozwiązania u siebie, np. przetestowanie go niskobudżetowo na jakimś poście. Czasami zdarza się, że u mnie pewien eksperyment wychodzi świetnie, dzielę się tym wtedy z moimi obserwującymi na moich kanałach, ale później okazuje się, że u nich to nie zadziałało. Staram się również wszystko mierzyć; nie tylko na oko ocenić, czy coś w miarę dobrze konwertuje, ale poprzeć to konkretnymi liczbami, statystykami i dopiero wtedy stwierdzam, że jakiś eksperyment się udał lub nie.
Tu wychodzi największa wada build in public, czyli to, że nie u każdego musi dane rozwiązanie zadziałać. Czy jest w takim razie sens w ogóle czytać tego typu case study robione przez innych twórców?
Jest i to bardzo. Nie na wszystkie pomysły, które realizuję, wpadam sam; właściwie sam jestem autorem niewielu z nich. Pochodzą one z inspiracji, od innych twórców. Często pomysły zebrane z sieci staram się jakoś ulepszyć, wprowadzam do nich swoje innowacje i dopiero wtedy zaczynają u mnie działać. Case study innych twórców są dla mnie inspirujące i dlatego też sam tworzę swoje. Mam np. swój newsletter, w którym szczegółowo rozpisuję wszystkie projekty, które realizuję, opisuję, co udało się zrobić, co nie zadziałało. Moim odbiorcom bardzo się podoba opisywanie wszelkich wpadek. Po pierwsze, ludzie lubią czytać, że komuś się coś nie udaje, po drugie jest to uczenie się na cudzych błędach. Ja nie muszę tego błędu popełniać, bo ty już go popełniłeś. Staram się też w ten sposób inspirować swoich obserwujących – nie namawiam ich do robienia tego co ja, bo może się to źle skończyć, ale zachęcam do inspirowania się, bo być może wyciągną z tego coś dla siebie.
Często w dzieleniu się tym, co się robi, jest taka obawa, że ktoś to skopiuje i będzie większym beneficjentem niż osoba, która stworzyła daną metodę. Czy spotykasz się z czymś takim? Jak z tym walczyć?
Pierwsze pytanie brzmi, czy w ogóle trzeba z tym walczyć. Mam newsletter, który jest dość popularny w branży IT i subskrybuje go teraz ok. 12 tys. osób. Jest on kopiowany, nie pod względem treści, ale pod względem formy, tego jak zbieram linki, jak je opisuję. Nawet forma graficzna, której prawie nie ma, jest dokładnie, krok po kroku, kopiowana. Newsletterów, takich jak mój, jest w Polsce co najmniej kilkanaście. Pytanie brzmi: czy jedyną wartością, jaką ja daję ludziom jest wygląd mojego newslettera, jego nazwa, to jak jest sformatowany. Jeśli odpowiedź brzmi TAK, to znaczy, że trzeba zacząć robić coś innego. Ale jeżeli przekazuję coś więcej, to ludzie nie są ze mną dlatego, że mam jakiś konkretny format publikacji, ale dlatego, że lubią mój gust. Mojego gustu, sposobu, w jaki wybieram załóżmy linki do przeglądu prasy, nie da się skopiować. Można starać się upodobnić do mnie, nigdy nikt nie stanie się taki sam jak ja. Tak samo jest z każdą inną rzeczą związaną z biznesem. Jestem właścicielem dość innowacyjnej firmy hostingowej i dzielę się publicznie, krok po kroku, tym, jak działają stosowane przez nas rozwiązania technologiczne. Czasami spotykam się z komentarzami, że to jest tajemnica firmowa. Nie. Ja decyduję o tym, co jest tajemnicą firmową, bo jestem właścicielem tej firmy. I nie jest to dla mnie tajemnicą firmową, ponieważ to, co ja robię, to jedna rzecz, a to, jak ja to robię, jak to działa “pod spodem”, jak to jest skonfigurowane – to inna rzecz i to właśnie jest tajemnica firmowa. To, co kopiują ludzie, to tylko wierzchołek góry lodowej i zupełnie mi to nie przeszkadza.
Czyli ludzie kopiują najchętniej efekt, np. układ strony, wygląd newslettera, ale nie ma w tym całego procesu, który za tym stoi. Jak wyglądała Twoja droga? Bo mówisz o newsletterze, firmie hostingowej, a ludzie kojarzą cię jako wydawcę kursów internetowych. Od czego się to zaczęło?
Zaczęło się wiele lat temu, w okolicach roku 2003. Chciałem dzielić się swoją wiedzą, pomimo tego, że jej nie miałem. Wiem, że to brzmi dziwnie. Chodzi o to, że zacząłem uczyć się rzeczy technologicznie zaawansowanych i zastanawiałem się, jak można ich nauczać w efektywny sposób. Najprostszą metodą, jaką znalazłem, była wspólna nauka, np. z kolegą, wzajemne przekazywanie sobie wiedzy. Ale kolega nie musi być jeden; może być ich trochę więcej. Zastanawiałem się nad artykułami blogowymi, ale stwierdziłem, że to nie dla mnie. Jestem dyslektykiem, miałem problemy z pisaniem. Zauważyłem jednak, że jak już się rozgadam, to całkiem fajnie mi to idzie. Wpadłem na pomysł, że zacznę nagrywać filmy. Problem był taki, że nie za bardzo chciałem pokazywać twarz, więc zacząłem nagrywać screencasty, czyli sam pulpit i głos. Miałem też problemy z wymową, ale stwierdziłem, że ludzie nie przychodzą słuchać, czy ładnie mówię, ale po to, by wyciągnąć z mojego monologu jakąś wiedzę. I całkiem fajnie zaczęło to konwertować, ludzie coraz częściej oglądali moje tutoriale, wchłaniali tę wiedzę. W ten sposób zaczęła się budować moja marka osobista. Nie byłem wcześniej ekspertem z doświadczeniem, ale dzieliłem się swoją drogą, pokazywałem ludziom, czego się nauczyłem. I ludzie stwierdzali “To jest fajne, my też tak chcemy”. Dlatego robię to do tej pory.
Wielu twórców wydaje duże, bardzo skomplikowane kursy, a Ty postawiłeś na “temat w godzinę” i odnoszę wrażenie, że jest to powiązane z tym, co powiedziałeś – że jak się czegoś nauczyłeś, to chciałeś tę wiedzę szybko komuś przedstawić. Tak żeby albo go zjawić, albo żeby on uznał, że to nie dla niego. Skąd wziął się pomysł na kursy w godzinę?
Przypomniałem sobie, jak wyglądało moje wkraczanie w nowe technologie. Gdy pierwszy raz dostałem pracę jako administrator systemów Linux, byłem jeszcze niedoświadczony. Uświadomiłem sobie wtedy jak niewiele wiem. Zacząłem więc pytać kolegów, jak szybko zdobyć wiedzę. Standardowa odpowiedź brzmiała: “Czytaj dokumentację”. Tylko, że ta dokumentacja miała czasami kilkaset stron. Zastanawiałem się nad tym, czy mam czytać wszystko, czy tylko konkretne fragmenty.
Przekonałem się wtedy, że w pracy znajdują się czasami ludzie, którzy są sympatyczni i chcą pomóc. Poprosiłem więc jednego takiego uprzejmego kolegę o spotkanie i wyjaśnienie mi problematycznych kwestii. W mojej pierwszej pracy taka rozmowa trwała mniej więcej trzy godziny. Po tym czasie stwierdziłem, że już to umiem, że będę potrafił zrozumieć dokumentację. Pomyślałem, że skoro w trzy godziny da się przedstawić wiedzę, którą dokumentacja rozpisuje na kilkaset stron, to da się też w tym czasie przekazać ludziom całkiem sporą dawkę wiedzy, dzięki której dojdą od momentu “nie mam pojęcia, jak to działa” do stworzenia swojego pierwszego projektu.
Po latach doszedłem jednak do wniosku, że mojemu koledze zajęło to trzy godziny, ponieważ był nieprzygotowany. Zacząłem się zastanawiać, ile by mi to zajęło czasu, gdybym miał np. dwa tygodnie na przygotowanie się do takiej rozmowy. Oszacowałem, że dwie godziny. Ale biorąc jeszcze pod uwagę tempo jego mówienia, uznałem, że godzina będzie w sam raz. W godzinę da się przekazać taką pigułkę wiedzy. Ale na pewno nie wystarczy to do tego, by ktoś stał się ekspertem w danej dziedzinie. To jest raczej taki quick start – coś na początek, żeby wiedzieć, na czym w ogóle polega dana technologia, mieć jakieś pojęcie, podstawy.
Pierwszy kurs, jaki wydałem, był kursem dla adminów. Był on dość hardkorowy i stanowił niejako eksperyment – był wydany bardzo budżetowo, nie miałem wówczas sklepu ani strony internetowej. Miałem tylko jednego linka do Tpay bez opisu. Nagrałem więc godzinny film i powiedziałem swoim odbiorcom, że jak klikną w ten link i mi zapłacą, to ten kurs będzie ich. Kupiło go kilkaset osób i zebrałem później bardzo pozytywny feedback. Stwierdziłem wtedy, że: po pierwsze, ta forma nauki działa, po drugie, da się na tym zarobić (można policzyć, kilkaset osób razy 47 zł za kurs – jak na ówczesne zarobki był to bardzo duży przypływ gotówki). Postanowiłem więc, że wydam kolejne kursy, ale później uznałem, że nie muszę tego robić sam – mogę zaprosić innych ludzi, którzy też są ekspertami w swojej dziedzinie. Opracowałem więc metodę, jak nagrywać taki kurs. Nie jest łatwo w ciągu jednej godziny przekazać całe “mięso”. Forma kompresji tej wiedzy w ciągu godziny to nasza wewnętrzna metoda tworzenia kursów, która się sprawdza. Każdemu nowemu trenerowi pokazuję, jak można taki kurs nagrać, nawet jeśli nie mówi szybko.
I tak zacząłeś wydawać kursy innych trenerów. Pamiętam, jak kiedyś powiedziałeś, że nie jest to proste, bo jak jest dodatkowa osoba do ogarniania, to nagrywa się już inaczej niż samemu. Czy mógłbyś coś więcej na ten temat powiedzieć?
Współpraca z trenerami bywa czasami kłopotliwa. Zawsze myślałem, że człowiek, który jest ekspertem w danej dziedzinie, potrafi również efektywnie przekazać wiedzę z tej dziedziny. Nie jest to jednak tożsame. Niektórzy eksperci niestety nie umieją się wysłowić, nie potrafią przekazać swoich myśli tak, aby zaciekawić drugą osobę. Czasami również uciążliwa jest współpraca z innymi ludźmi. Czasami ktoś jedzie na wakacje, ktoś się nie wywiąże, ktoś inny nie odda materiału w terminie, a czasami nie odda w ogóle i zniknie w niewyjaśnionych okolicznościach. To się zdarza. Wcześniej wszystko robiłem samodzielnie i wiedziałem, że mogę na siebie liczyć. A w pracy z drugim człowiekiem okazuje się, że na niektórych ludzi nie można liczyć i po drodze mogą się przytrafić różne wpadki i problemy, które trzeba rozwiązać. Zdarzało mi się przesuwać termin publikacji kursów, czasami musieliśmy nagrywać cały materiał od początku, bo ktoś np. zupełnie nie wywiązał się z naszych ustaleń i nie przedstawił wiedzy według naszego modelu nagrywania.
Kiedy dzielę się tym, co robię i na czym zarabiam, niesamowicie dużo osób zgłasza się do mnie i chce wydać u mnie kurs. I tutaj jest problem – wiele ludzi nie wyobraża sobie nawet, ile pracy wymaga stworzenie kursu w godzinę. Myślą, że godzinny kurs nagrywa się w godzinę, podczas gdy żaden z trenerów nie zszedł jeszcze poniżej 20 godzin. Czasami podczas takiej współpracy trener mówi, że nie da już rady, poddaje się. Spróbował, nagrał demo. Po demo już wie, że to nie jest dla niego, że nie da rady nagrać całego kursu.
Czy dostrzegasz jakieś szczególne cechy, umiejętności, które dana osoba powinna mieć, aby tworzyć kursy?
Powinna umieć efektywnie przekazywać wiedzę, tzn. mieć wyczucie, które elementy wiedzy są warte przekazania. Bo często trenerzy chcą przekazać wszystko. Ale mają na to godzinę. Problemem ekspertów jest również klątwa wiedzy. Myślą oni, że wszyscy wiedzą dokładnie to samo, co oni, i zaczynają od “sufitu”. Naszym celem jest tworzenie kursów dla początkujących. To mają być quick starty, kursy dla osób, które dopiero zaczynają z daną technologią i nie wiedzą o niej zupełnie nic. Niektórym ekspertom trudno sobie wyobrazić, jak to jest nic nie wiedzieć. Wtedy ja muszę uświadamiać takie osoby i mówić “słuchaj, to co powiedziałeś jest świetne, ale tego słownictwa początkujący nie zrozumie, to jest zbyt wysoki poziom abstrakcji”. I to trenerów czasami wkurza.
Jesteś więc nie tylko wydawcą, ale także kuratorem treści, które chcesz zawierać w kursach.
Do sporej części tych kursów piszę scenariusze, bazując na tym, czego moi widzowie chcieliby się dowiedzieć. Następnie przekazuję to ekspertowi i proszę o nagranie materiału, który pozwoli moim odbiorcom zdobyć tę wiedzę. Gdy prosiłem trenerów, by sami pisali scenariusze, były one zbyt abstrakcyjne. Osoba nagrywająca kurs jest na zupełnie innym poziomie zaawansowania, niż początkujący; to, do czego ta osoba dążyła, nie musi być tożsame z oczekiwaniami moich klientów. Czasami wypuszczam ankietę do potencjalnych klientów i pytam, co chcieliby dostać w takim kursie. W ten sposób ludzie w zasadzie sami piszą scenariusz. Przekazuję go później trenerowi i pytam, czy da się to przekazać w godzinę. Jeśli tak, to realizujemy.
Na jakim poziomie, jeśli chodzi o rozpoznawalność w internecie, byłeś, gdy wydałeś swój pierwszy kurs, ten z linkiem do Tpaya? Powiedziałeś, że otrzymałeś na niego kilkaset zamówień, a więc pewnie miałeś już zbudowaną sporą społeczność.
Pierwszy kurs wydałem na początku 2022 roku. Byłem wtedy na podobnym poziomie, na jakim jestem teraz, jeśli chodzi o wielkość mojej społeczności i rozpoznawalność. Aktualnie mam na swoim koncie osiem kursów. Nie jestem wielkim influencerem, ale jednocześnie staram się, żeby moi odbiorcy byli zaznajomieni ze mną i moją działalnością. Nie dbam o to, aby zasięgi były szerokie, tylko o to, żeby więzy były ścisłe. Żeby ludzie mi ufali, wiedzieli, co ja tworzę. Często, gdy przedstawiam nowy projekt, ludzie dają mi porady, mówią co powinienem jeszcze ulepszyć. To jest właśnie build-in-public. Staram się z moją społecznością dzielić całą drogą od momentu wpadnięcia na pomysł do jego realizacji. Proszę ich zawsze o zweryfikowanie, czy ten pomysł ma w ogóle sens. Robię ankietę dotyczącą danego projektu wśród moich obserwujących i zachęcam do jej wypełnienia. Moim zdaniem, ważne jest to, aby takie projekty były budowane nie tylko na oczach ludzi, ale też z ludźmi. Żeby ci ludzie byli elementem całej układanki – podrzucali swoje pomysły, dawali feedback. U mnie budujemy produkt wspólnie. A gdy wychodzi produkt, który spełnia twoje oczekiwania, to żal go nie kupić.
Dokładnie, skoro sam uczestniczyłem w tworzeniu produktu i dostałem w nim wszystko, czego potrzebowałem, to czemu mam go nie kupić?
Dzięki temu, że odbiorcy są zaangażowani w proces, nie musi być ich dużo. Mam ok. 6 tys. obserwujących na Instagramie, co czyni mnie mikrotwórcą. Czy można na tym zarobić? Okazuje się, że np. Instagram bardzo dobrze konwertuje. Przynajmniej u mnie. Gdy wrzucam tam informację, że wydaję nowy produkt, to wiem, że prawdopodobnie fajnie się on sprzeda. Sprzedaję przez Instagrama całkiem spory odsetek moich produktów. Mało tego, czasami moi odbiorcy sami dopytują, czy wydaję coś nowego. To jest właśnie wychowanie sobie odbiorców przy małej skali. I to działa.
Miłosz Brzeziński w wywiadzie powiedział, że biznes wydawniczy to biznes kolejowy, gdzie jedna książka ciągnie albo popycha następną. Chyba trochę jest tak u Ciebie z kursami. Bo mówisz, że zaczynałeś rok temu od jednego kursu, a teraz jest ich już 8. Jak długo trwa realizacja jednego kursu od momentu przeprowadzania ankiety do wypuszczenia kursu?
Mój “najszybszy” kurs zrealizowałem w 22 godziny od pomysłu do sprzedania pierwszej sztuki. To był mój kurs i tworząc go nie spałem przez całą dobę. Postanowiłem, że nie pójdę spać, dopóki nie sprzedam pierwszej sztuki. Ale po pierwsze, nie polecam tego trybu życia, po drugie raczej nie stosowałbym tej techniki na innych trenerach. Jednak da się nagrać kurs w ciągu jednego dnia. Teraz mam to bardziej ustrukturyzowane i nie pracuję nad całym procesem sam, więc wygląda to inaczej.
Bardzo dużo pomaga mi moja żona, która zna się na takich rzeczach, jak montaż audio czy wideo, tworzenie grafik. Czasem uczestniczy również w procesie korekty i załatwia formalności z trenerami.
Ustalenia i negocjacje z ekspertami trwają zwykle 2-3 dni. Następnie dajemy im czas na nagranie materiału. Terminy są u nas dość odległe – na wydanie kursu czeka się mniej więcej 7-8 miesięcy. Niektórzy trenerzy sami montują sobie wideo czy audio i to nas odciąża. Często jednak jest tak, że dostaję “surówkę”, tzn. pocięte losowo kawałki ekranu i do tego nagrany dźwięk. Trzeba to jeszcze zsynchronizować, poskładać, czym zajmuje się moja żona. Przygotowanie godzinnego materiału zajmuje jej ok. tygodnia (7-8 dni roboczych).
Ja jestem odpowiedzialny za wypromowanie kursu. Do moich zadań należą: informowanie o kursie, tworzenie listy oczekujących, przygotowanie reklam na Facebooka, postów, wysyłanie newsletterów, działania sprzedażowe. I to też mniej więcej zajmuje mi 7-8 dni. Potem mamy okno sprzedażowe. Sprzedaję kursy w specyficzny sposób, bo oferuję zarówno okno sprzedażowe, jak i stałą sprzedaż. Okno sprzedażowe to u mnie premiera (nie preorder). Premiera stanowi moją obietnicę dla potencjalnego klienta – jeżeli mi zaufasz i nie czytając opinii innych ludzi kupisz ten kurs, otrzymasz go taniej. Pierwszy tydzień jest więc tygodniem dla ludzi odważnych. Jeśli mi nie ufasz, poczekaj, aż zostaną opublikowane wszystkie recenzje. Poczytasz sobie, co ludzie piszą w internecie i wtedy kupisz kurs na spokojnie, ale więcej za niego zapłacisz.
Największa sprzedaż jest u mnie zawsze w pierwszym tygodniu, w oknie sprzedażowym, czyli w promocyjnej cenie. Później cena kursu wzrasta o ok. 30 proc. i kurs trafia do stałej sprzedaży. Podsumowując, przygotowanie kursu do sprzedaży to mniej więcej 7 dni pracy mojej żony, 7 dni mojej pracy i 7 dni sprzedaży plus bliżej nieokreślony czas pracy trenera. Bo jedni pracują nad tym 20-30 godzin, inni nawet kilka miesięcy. Nie jest to raczej ciągła praca, tylko wprowadzanie poprawek, odpowiadanie na moje feedbacki. Czasami trochę to zajmuje.
Masz już ustawiony line-up kolejnych kursów jako wydawca?
Jest kolejka, w której czeka się kilka miesięcy na wolny termin. Ludzie chcą wydawać kursy, dostaję bardzo dużo propozycji, ale nie wszystko umiem sprzedać. Znam swoich odbiorców i ich preferencje. Wiem, że są kursy, które byłyby świetne, ale ja tego nie sprzedam i polecam wtedy ludziom iść do kogoś innego.
Dlaczego autor nie wyda kursu samodzielnie w takiej sytuacji?
Czasami jest tak, że to ja zwracam się do kogoś, bo jest znany w branży, jest ekspertem i lepszego w Polsce nie znajdę. Proszę go o nagranie dla mnie kursu. Pada wtedy często pytanie, dlaczego ekspert ma mi oddawać część pieniędzy, skoro może sam wydać kurs. Po pierwsze trzeba się zastanowić, czy ten ekspert ma odpowiednio dużą społeczność, czy ma komu sprzedać swój produkt. Po drugie, czy ma ekipę, która ten kurs zmontuje, dział marketingowy, który go wypromuje, czy umie wszystko skonfigurować, czy ma swój sklep.
Mam swoją grupę testową – są to osoby, które dostają dostęp do kursów znacznie wcześniej, przed premierą i są to ludzie, którzy najczęściej kupują wszystko, co im zaoferuję. Czasami trenerzy są zaskoczeni tym, że mamy ustaloną datę premiery na X, ale ja np. tydzień przed X informuję ich, że zarobili już 5 tys. zł. Ludzie zastanawiają się też, skąd mam recenzje kursów przed ich wydaniem. Myślą, że piszę je sam. Mam jednak system zbierania opinii – dostaję je od ludzi, którzy mają u mnie prawo pierwokupu. I opłaca mi się to, ponieważ zgłaszają mi oni również wszystkie błędy. Dzięki temu, później wychodzi poprawiona wersja kursu, a ci ludzie się jeszcze cieszą, bo są to ich poprawki, które ja uwzględniam i za które jestem wdzięczny. Jest to taka typowa sytuacja win-win. Fajnie jest mieć grupę testową i do tego – zaufaną. To nie są ludzie, którzy dostają produkty za darmo – oni sami za to płacą i sami angażują się w kierunek rozwoju kursów.
Jak stworzyć taką grupę? Jak wyglądało to w Twoim przypadku?
U mnie są to patroni z Patronite’a. Jeden z moich newsletterów jest połowicznie komercyjny, da się tam wykupić dostęp premium. Osoby, które go wykupią, dostają też wgląd do tego, co robię na zapleczu. Informuję ich z wyprzedzeniem o moich współpracach, negocjacjach i daję im prawo pierwokupu. Przykładowo, pracuję teraz nad pewnym kursem związanym ze sztuczną inteligencją. Jego przedsprzedaż ruszy w najbliższy poniedziałek, a sprzedał się już za ponad 100 tys. zł. Kto go kupił? Głównie ludzie z Patronite’a i mniejszych newsletterów. Oprócz prawa pierwokupu, dostają oni również zniżkę na moje produkty. Próg wejścia do tej grupy jest naprawdę niski, bo dostęp premium do newslettera kosztuje 7 zł miesięcznie. Opłaca się to wszystkim.
AI to teraz gorący temat. Jakie widzisz zastosowanie sztucznej inteligencji, narzędzi typu ChatGPT w świecie twórców internetowych?
Sam korzystam z tego typu narzędzi. Oczywiście nie jest tak, że ChatGPT ma tworzyć za nas treści. Narzędzia AI mają nam jedynie pomagać w tworzeniu contentu. Ja np., odkąd używam Chatu, nie opublikowałem jeszcze żadnego tekstu napisanego przez niego, a jednocześnie korzystam z niego prawie codziennie. Narzędzia AI służą mi do poszukiwania inspiracji lub przerabiania tekstu. Przykładowo, gdy dostaję od trenera agendę kursu, chcę napisać maila, który go sprzeda. Wklejam agendę do ChatuGPT i proszę go o napisanie tekstu sprzedażowego w modelu AIDA. Output, który dostaję, zupełnie mi się nie podoba. Nie nadaje się do zastosowania metodą copy paste, ale dostaję fajną inspirację. Sam bym na to nie wpadł, a Chat bardzo fajnie połączył jakieś elementy razem. Przeredagowuję sobie wtedy ten tekst, piszę swoimi słowami i wysyłam.
Jeśli chodzi o generatory grafiki, tworzą one bardzo dobrze konwertujące reklamy na Facebooka. Dlaczego mam obciążać moją żonę kolejnymi projektami, skoro mogę podać opis sztucznej inteligencji i dostać taką grafikę, jaką chcę? Mało tego – kosztuje to grosze, biorąc pod uwagę ilość czasu, jaką ja potrzebowałbym na kontakt z grafikiem, wprowadzenie poprawek.
AI znajduje również zastosowanie w moim newsletterze, który jest przeglądem prasy. Bardzo często dostaję od ludzi linki, ale są ich hurtowe ilości. Pytanie, jak wybrać najlepsze. Mam dwie opcje – mogę wybrać losowo lub czytać wszystko. Żadna z tych opcji nie jest dobrym rozwiązaniem. Tutaj z pomocą przychodzi GPT3 oraz narzędzie do automatyzacji – u mnie jest to Make. Ładuję wszystkie linki do narzędzia w stylu pocketa, automatyzacja czyta to za mnie i pisze w kilku zdaniach streszczenia tekstów. Dzięki temu, już na pierwszy rzut oka widzę, czy jest to tekst, który zainteresuje moich czytelników. W ten sposób wybieram, które artykuły przeczytam. Następnie przygotowuję opisy wybranych i wrzucam je do newslettera.
Mam też jeden newsletter reklamowy, który pisze za mnie sztuczna inteligencja. Wysyłam go raz na jakiś czas i piszę w nim, co ciekawego sprzedaje się w branży IT. Jest on napisany w 90 proc. przez AI, ja podpisuję się tam tylko na początku i na końcu. Pozostałe newslettery są tylko inspirowane sztuczną inteligencją.
Bez jakich narzędzi nie wyobrażasz sobie dzisiaj pracy przy komputerze?
Pierwszym narzędziem, bez którego nie wyobrażam sobie dzisiaj pracy, jest Make.com, czyli narzędzie do automatyzacji działań w internecie. Daje mi ono bardzo dużą oszczędność czasu. Make pozwala na zarządzanie kalendarzem, mailami, wrzucanie treści na różne kanały. Jest to narzędzie online niewymagające umiejętności programowania. Poza tym, używam też narzędzi do automatyzacji działań w social mediach. Na Twitterze używam Tweet Hunter oraz Hypefury. Są to narzędzia, które pozwalają zautomatyzować niektóre działania, np. planowanie postów. Działa to w taki sposób, że robią one reshare’a w gorących momentach, czyli gdy wrzucam posta o 8, to on pojawi się znowu jako nowy np. o 13:30 i o 17. Ponadto, używam też narzędzi do email marketingu, bo prawie wszystko sprzedaje się teraz za pośrednictwem mailingu. Korzystam z Sendy, ale nie polecam go osobom początkującym, którym nie jest potrzebna integracja. Przy takiej ilości maili, jaką teraz wysyłam, utrzymanie tego kosztowałoby tysiące złotych, a aktualnie płacę ok. 39 gr za 1000 maili. Taniej się prawdopodobnie nie da, a dostarczalność jest bardzo wysoka.
Czyli trzy najważniejsze narzędzia, z których jednego nie polecasz początkującym.
Na miejscu osób początkujących, zastąpiłbym Sendy’ego dowolnym narzędziem do email marketingu jako podstawa biznesu. Polecam sprzedaż poprzez email marketing, bo w przypadku social mediów jest się zdanym na łaskę lub niełaskę algorytmów. W email marketingu, jeżeli twoje maile są ciekawe, otwieralność będzie spoko.