Nie czuję potrzeby walki ze stereotypami. Zamiast tego po prostu pokazuję siebie – wywiad z Darią Latałą

  z dnia: 1 października 2025

Rozmawiamy z Darią Latałą – rolniczką z Małopolski, prowadzącą gospodarstwo oparte na bioróżnorodności, JEdynie, oraz współtwórczynią kombuchy Baddi. W sieci inspiruje do życia bliżej natury, dzieli się codziennością z gospodarstwa i opowiada o tym, jak prowadzić działalność w zgodzie z rytmem przyrody. 

W tym artykule przeczytasz o:

Twoje gospodarstwo „JEdynie” jest pełne zapomnianych, ale niezwykle ciekawych warzyw. Jak zaczęła się Twoja przygoda z rolnictwem? Czy od początku wiedziałaś, że chcesz kontynuować rodzinne tradycje?

Od zawsze byłam blisko rolnictwa. Urodziłam się w wiejskiej, rolniczej rodzinie, więc praca w gospodarstwie była czymś oczywistym — nie tyle wyborem, co codziennością. Pracowałam od zawsze – dzieci na wsi były tanią siłą roboczą. Pamiętam, jak ledwie stawiałam kroki, a już razem z rodzicami zbierałam brokuły, kalafiory i kapustę, niezależnie od pogody. Pracowałam przed szkołą, po szkole, w każdy weekend, nigdy nie wyjeżdżając na wakacje. To bez wątpienia ukształtowało moją niezłomność, determinację i odporność na stres, ale także skutecznie zniechęciło mnie do wyboru rolnictwa jako drogi zawodowej.

Zdecydowałam się na studia prawnicze i przez moment rzeczywiście obrałam zupełnie inny kierunek. Ale jednocześnie gdzieś w tle rolnictwo cały czas było obecne. Z czasem zaczęłam dostrzegać, że może być ono nie tylko obowiązkiem, ale też źródłem satysfakcji. Moi rodzice raczej tej radości z pracy nie doświadczali — dla nich to był trud i konieczność. Ja chciałam to zmienić.

Zaczęłam eksperymentować, wprowadzać do upraw zapomniane lub zupełnie nieznane w Polsce warzywa, które widziałam za granicą. Zastanawiało mnie, dlaczego są importowane, skoro z powodzeniem można je uprawiać u nas — bez szkody dla natury, bez nadmiernych nakładów, tylko z ciekawością i otwartością na nowe. I właśnie ta chęć próbowania, eksperymentowania dała mi ogromną motywację. Równolegle rosło zainteresowanie ze strony klientów. Zaczęliśmy razem tworzyć coś wartościowego — ja dawałam swoją pasję, oni swoją otwartość i zaufanie.

To była długa droga — od dziecięcej niechęci do pracy w polu, przez próbę życia w zupełnie innym świecie, aż po stworzenie modelu gospodarstwa, który dziś prowadzę i który mnie nie tylko cieszy, ale też rozwija. Nadal pracuję fizycznie, ale mam też dużo przestrzeni na działania kreatywne, planowanie, poszukiwanie nowych rozwiązań. I właśnie ten balans między pracą fizyczną, wyzwaniami, a możliwością tworzenia bardzo mnie cieszy. Czuję, że wszystko poszło w dobrą stronę i jestem na właściwej ścieżce.


Wyróżnikiem Twojego gospodarstwa – jak sama nazwa wskazuje – wydają się być dynie, których hodujesz nawet 100 gatunków w sezonie. Co sprawiło, że dynie stały się tak charakterystycznym elementem Twojej oferty?

Dynie pojawiły się u nas bardzo wcześnie, jeszcze na początku, kiedy zaczynałam świadomie zmieniać model gospodarstwa – odchodząc od monokultur, które wcześniej prowadzili moi rodzice, w stronę różnorodności. Zaczęliśmy wtedy wspólnie sięgać po klasyczne, pomarańczowe dynie – te kojarzone ze świętem Halloween. Ale bardzo szybko rynek sam zaczął dopytywać o inne odmiany. To mnie zaintrygowało. Zaczęłam zagłębiać się w temat i odkryłam, jak ogromna jest różnorodność dyń – szczególnie w Stanach, gdzie wiele z nich rośnie w klimacie podobnym do naszego. Pomyślałam, że warto spróbować też u nas.

Szybko się okazało, że dynie rosną u nas naprawdę dobrze – bez większego ryzyka, bez potrzeby tuneli czy osłon. Sadzi się je po przymrozkach, nie wymagają ogromnych nakładów pracy, a przy tym są coraz bardziej popularne i dobrze się sprzedają. Dla moich rodziców była to dobra decyzja biznesowa, a dla mnie – totalna zajawka. Zafascynowało mnie, że to warzywo może być tak różnorodne, zdrowe, trwałe, uniwersalne kulinarnie. Z każdą nową odmianą odkrywałam coś ciekawego, testowałam, próbowałam, uczyłam się.

Zaczęłam szukać nasion nie tylko w Europie, ale też w Azji czy nawet Australii. I choć czasem te egzotyczne odmiany dawały po kilka owoców, to była to dla mnie ogromna frajda. Uczyłam się, poznawałam, rozmawiałam z klientami, zbierałam informacje, czego szukają oraz co im smakuje.

W szczycie tej przygody doszliśmy do ponad 120 odmian w jednym sezonie. Teraz już nie zależy mi na liczbach – nie chodzi o bicie rekordów, tylko o to, by uprawiać to, co ma sens i co daje radość. Nadal mamy około 80–100 gatunków, ale traktuję to bardziej jako przyjemność niż cel sam w sobie. Lubię ten moment eksperymentowania, odkrywania czegoś nowego, ale też doceniam powtarzalność i niezawodność naszych klasyków. 


Zdecydowałaś się na powrót do tradycji rolniczych w nowoczesnym wydaniu. Jakie innowacje wprowadziłaś do swojego gospodarstwa?

To nie były innowacje, które nie są znane w innych biznesach. Raczej nowy sposób myślenia o gospodarstwie – jak o firmie. Spojrzałam na rolnictwo jak na biznes, w którym ważne jest nie tylko to, by ciężko pracować, ale też by robić to mądrze: wiedzieć, ile coś kosztuje, jaka powinna być marża, jak planować produkcję, by była opłacalna i stabilna. Moi rodzice sprzedawali swoje produkty hurtowo – w dużym wolumenie, ale z niską marżą, czasem nawet poniżej kosztów. Ja postawiłam na coś zupełnie innego.

Zaczęłam od zmiany monokultury na bioróżnorodność – nie jedną uprawę, ale kilka różnych, by ograniczyć ryzyko i mieć pewność, że nawet jeśli coś się nie uda, inne rośliny „pociągną” sezon. Weszłam też w sprzedaż bezpośrednią – najpierw na targu, potem także do gastronomii. I to był przełom: możliwość rozmowy z klientem, doradzenia mu, opowiedzenia o produkcie. Zamiast być tylko osobą pracującą w polu, mogłam dzielić się wiedzą, edukować, inspirować.

Zaczęłam też wracać do dawnych, zapomnianych odmian – jak brukiew czy pasternak – i pokazywać, że są wartościowe, smaczne, że nie muszą mieć łatki “bieda warzywa” czy „oszusta pietruszki”. Mam wielką satysfakcję z tego, że mogę odczarowywać ich wizerunek i przywracać je do kuchni.

Innowacją – choć brzmi to niepozornie – jest dla mnie też podejście do klienta. Rolnicy rzadko edukują swoich odbiorców. Ja uważam, że to ogromna wartość: odpowiadać na pytania, dzielić się wiedzą, pokazywać, co można ugotować z danego warzywa. Klienci to doceniają, wracają, są bardziej świadomi i odważniej sięgają po mniej oczywiste produkty.

Plany? Sklep internetowy i stacjonarny – aby wydłużyć sezon sprzedażowy oraz współpraca z szefami kuchni – chcę razem z nimi planować uprawy. To wszystko nie są technologiczne rewolucje, ale sposób na to, by gospodarstwo było zdrowe – ekonomicznie, środowiskowo i psychicznie.


Kiedy zdecydowałaś się pokazywać swoją rolniczą codzienność w internecie? Rolnictwo to praca fizyczna i kontakt z naturą, a internet to środowisko cyfrowe. Jak udaje Ci się łączyć te dwa światy?

Zdecydowałam się pokazywać swoją codzienność w internecie dość szybko – choć początkowo nie towarzyszyła temu duma. Powód był dość prozaiczny: wiele osób nie wierzyło, że naprawdę pracuję w rolnictwie. Bo jestem kobietą, bo jestem młoda, bo „nie wyglądam jak rolniczka”. Zaczęłam się wtedy zastanawiać – a jak właściwie ma wyglądać rolniczka? Przecież ja wciąż jestem sobą, w różnych odsłonach. Pracuję w polu, ale też pełnię różne inne role zawodowe i społeczne.

10 lat temu wiele osób, szczególnie starszych, uważało, że to niemożliwe, żeby taka kobieta jak ja pracowała fizycznie. Pomyślałam więc: dobrze, to pokażę. Pokażę, że naprawdę to robię, że się na tym znam, że zaczynam to lubić. I że sprawia mi to coraz większą satysfakcję. Z czasem okazało się, że ludzie się tym interesują, że mogę dzielić się swoim doświadczeniem, doradzać innym rolnikom – nie tylko w kwestiach upraw, ale i w prowadzeniu biznesu.

Moje profile społecznościowe pokazują codzienność – a ta jest wielowymiarowa. Rano trening, później praca w polu, spotkania biznesowe, inne aktywności, wieczorem masaż. Mam wrażenie, że każdy dzień trwa u mnie tydzień. Rolnictwo to podstawa tego wszystkiego, ale chciałam pokazywać też jego wartość – że może być bliskie naturze, zrównoważone, a nie inwazyjne. Pokazywałam po prostu życie. Jeśli szłam do opery – mówiłam o tym. Bo rolniczka, jak każdy inny człowiek, ma prawo do kultury, sportu, odpoczynku.

Na początku wstydziłam się tego ostatniego. Łączyłam perfekcjonizm z pracoholizmem, social media były dla mnie sposobem na pokazanie, ile potrafię zrobić. Motywacją było pochwalenie się własnym pracoholizmem. Dziś już tego nie potrzebuję. Nie muszę niczego udowadniać – ani sobie, ani światu.

Mam poczucie, że to, co pokazuję, jest wartościowe. Może kogoś zainspiruje, czegoś nauczy, pomoże uporządkować codzienność. Dostaję takie wiadomości. Nie prowadzę swoich profili po to, by karmić ego – po prostu dzielę się tym, co uważam za ważne w rolnictwie i życiu.

Z czasem przyszła też większa widoczność i współprace – ale wybieram je świadomie. Pokazuję rozwiązania, które znam i z których korzystam. Wciąż jestem tą samą rolniczką, co 10 lat temu – tylko z większą samoświadomością.


Czy media społecznościowe traktujesz jako formę promocji gospodarstwa, czy raczej sposób na podzielenie się pasją?

Oczywiście, że traktuję media społecznościowe jako narzędzie marketingowe – można powiedzieć, że to forma „darmowej”, choć w rzeczywistości kosztującej mnie sporo energii, promocji. Bo żeby coś stworzyć, wyhodować, a potem jeszcze pokazać to w internecie i opowiedzieć o tym w ciekawy sposób, trzeba poświęcić naprawdę dużo czasu i zaangażowania.

Media społecznościowe to niesamowite narzędzie  marketingu – i co ważne, mogę je kreować samodzielnie, w dowolnym momencie. Polecam tę drogę także innym rolnikom. Kiedyś wręcz traktowałam to jako swoją innowację: zaczęłam pokazywać pracę w gospodarstwie właśnie po to, by się promować. Żeby dotrzeć do nowych klientów, ale też upewniać obecnych w ich wyborach, dostarczać im wiedzy, podpowiedzi, inspiracji. To wszystko jednocześnie zwiększa moją szansę na sprzedaż i buduje relacje z odbiorcami.

Uważam, że media społecznościowe to doskonałe narzędzie promocji – szczególnie dla rzemieślników, małych przedsiębiorców, dla ludzi, którzy tworzą coś własnymi rękoma. W rolnictwie tego przez długi czas brakowało. I nie dziwię się – wielu rolnikom po prostu brakuje czasu na takie działania. Sama czasem, a kiedyś notorycznie, wybieram czy spokojnie zjem posiłek czy przygotuję treści na social media.

Coraz bardziej dbam o równowagę i higienę życia, ale wciąż uważam, że marketingowo media społecznościowe są świetnym narzędziem. Niewykorzystanie ich do budowania rozpoznawalności i obecności swojej działalności – to po prostu strata potencjału.


Co na Twoich kanałach przyciąga odbiorców? Czy widzisz jakieś zmiany w tym, co cieszy się zainteresowaniem, odkąd zaczęłaś działać w internecie?

Treści, które tworzę, są bardzo spójne i szerokie tematycznie – od uprawy warzyw, przez codzienne wyzwania rolników, aż po trudniejsze tematy, jak zdrowie psychiczne, czy relacje między producentami a konsumentami. Opowiadam o tym, co nas boli – także o depresji w środowisku rolniczym – ale i o tym, co nas ciekawi. Pokazuję, jak wygląda uprawa konkretnych warzyw, wyjaśniam różnice między podobnymi gatunkami, jak np. boćwina i botwina.

Wielu moich obserwatorów jest zaskoczonych tym, jak naprawdę rosną niektóre warzywa – np. brukselka. Przeciętny konsument tego nie wie, ale chętnie się dowiaduje. I to właśnie – ciekawość jedzenia, jego pochodzenia, sposobu uprawy – nadal bardzo przyciąga uwagę. To jest podstawa  mojej obecności w internecie: edukowanie przez pokazywanie. Opowiadam o zapomnianych gatunkach warzyw, podpowiadam, co z nich ugotować, dzielę się swoim stylem życia.

Przeplatam te treści codziennością – dbaniem o dietę, treningami, troską o siebie. Pokazuję, że można prowadzić gospodarstwo, ciężko pracować fizycznie, a jednocześnie dobrze wyglądać i pięknie się czuć, mieć pasje i czuć satysfakcję z życia. Dla wielu osób to inspirujące – szczególnie dla tych, którzy są w punkcie, w którym ja byłam 10 lat temu: zmęczeni, sfrustrowani, zagubieni.

Daję nadzieję, że można to życie poukładać po swojemu. Nawet jeśli ta praca bywa trudna, zależna od pogody, nieprzewidywalna. Nawet jeśli zaplanuję sadzenie kapusty za dwa tygodnie, a przyjdzie przymrozek – muszę to przyjąć. Ale mimo tych trudności da się żyć na własnych zasadach i być z tego dumną. Ja jestem. I cieszę się, że moi klienci to widzą. Mówią, że dzięki moim produktom ich życie też jest lepsze. To ogromnie napędza.


Czy pokazywanie realiów prowadzenia gospodarstwa w internecie wiąże się z walką ze stereotypami? Jakie są najczęstsze pytania lub mity, z którymi spotykasz się wśród swoich odbiorców? W jaki sposób starasz się przełamywać stereotypy na temat rolnictwa i życia na wsi?

Nie czuję potrzeby „walki” ze stereotypami – samo słowo „walka” wydaje mi się tutaj nietrafione. Zamiast tego po prostu pokazuję siebie – bez upiększania, bez udawania. Autentyczność działa lepiej niż jakakolwiek konfrontacja. Kiedy w rozmowie ktoś pyta mnie, czym się zajmuję, a ja odpowiadam, że jestem rolniczką, często biorą to za żart. Dopiero później sami łapią się na tym, że… właściwie nie wiedzą, jak rolniczka „powinna” wyglądać. Z kaloszami, chustką na głowie i słomą w kieszeni?

Tymczasem ten stereotyp już się mocno dezaktualizuje. Dziewczyny ze wsi radzą sobie coraz lepiej – są wykształcone, zaradne, świetnie ogarniają zbiurokratyzowaną stronę tego zawodu. Ja nie próbuję burzyć stereotypów – po prostu ich nie tworzę. Pokazuję rzeczywistość taką, jaka jest. I to wystarcza, by ludzi oswajać z nowym obrazem rolnictwa – współczesnego, różnorodnego, dopasowanego do różnych osobowości i stylów życia.

Nie każdy musi mieć profil w social mediach. Nie każdy musi prowadzić gospodarstwo w określony sposób. Ktoś może mieć swój mały warzywniak i być z tego dumny – i to też jest super. Dla mnie najważniejsza jest spójność i satysfakcja z tego, co się robi. Ja czuję, że coś tworzę, zmieniam, rozwijam.

Z czasem zrozumiałam, że nie muszę wszystkiego robić sama. Kiedyś myślałam, że żeby mieć więcej, trzeba pracować więcej – dziś wiem, że trzeba pracować mądrzej. Delegować zadania, ufać ludziom, korzystać z ich potencjału. Sama doświadczyłam wypalenia, depresji – właśnie przez przekonanie, że wszystko musi być na mojej głowie: pole, targ, social media. To tak nie działa.

I myślę, że to też jest ważny przekaz – że z rolnictwa da się zbudować biznes, który może się rozwijać, zatrudniać ludzi, iść do przodu. Że rolniczka może być liderką, twórczynią, kobietą spełnioną w wielu rolach. Nie ma jednego wzorca, jak powinna wyglądać – i całe szczęście.


Jaką rolę w Twojej działalności odgrywa społeczność? Czy kiedykolwiek otrzymałaś od niej inspirację do nowych pomysłów w gospodarstwie?

Społeczność to dla mnie ogromna siła napędowa i kopalnia inspiracji. Dzięki ludziom, którzy mnie obserwują, mam poczucie sensu i wiatr w żagle. Ich pytania, ciekawość, sugestie – to wszystko realnie wpływa na moją działalność. Gdy ktoś pyta o produkt, którego jeszcze nie mam, zaczynam się zastanawiać: może warto? Zaczynam zgłębiać temat, uczę się, inspiruję. To naturalny impuls do rozwoju, który nie wynika z biznesplanu, tylko z żywego kontaktu z drugim człowiekiem.

Właśnie te rozmowy – w komentarzach, wiadomościach, na targach – podpowiadają mi, jakie treści edukacyjne warto tworzyć. Jak mówić, co pokazywać, jak tłumaczyć pewne procesy. Sama rzadko szukam inspiracji w mediach społecznościowych. Częściej czerpię ją z podróży, zagranicznych publikacji, rozmów z ludźmi spoza bańki. Ale to, co dostaję od mojej społeczności, to coś więcej niż tylko pomysły. To poczucie wspólnoty.

Zdarza się, że piszą do mnie osoby, które zdecydowały się ruszyć z własną działalnością dzięki temu, co pokazuję. To jest dla mnie niesamowicie budujące. Cieszę się, że mogę się dzielić doświadczeniem, żeby ktoś inny nie musiał przechodzić przez te same frustracje czy poczucie bezsilności, które ja kiedyś miałam.

Widzę, jak wiele rolników i rolniczek działa dziś w sieci – ich profile są świetne, szczere, mądre. Poruszają nie tylko tematy upraw, ale też zdrowia psychicznego, odpoczynku, dobrej relacji z ciałem i jedzeniem. Gdy na to patrzę, czuję, że jesteśmy częścią większej zmiany.

Mam też pewność, że gdybym sama potrzebowała pomocy, mogłabym się do tej społeczności zwrócić. To działa dwustronnie. Wiem, że coś daję – i że w razie czego mogę coś dostać. To wymiana oparta na zaufaniu. Czasem bywam dla kogoś taką „starszą siostrą” – chcę, żeby inni czuli, że mogą mnie o coś zapytać, dostać wsparcie, poczuć się zrozumiani.

Choć wiadomości przychodzi coraz więcej i fizycznie nie zawsze daję radę odpisać każdemu, naprawdę się staram. Bo wiem, że to są ważne pytania – przemyślane, konkretne, życiowe. I nie chcę ich zostawiać bez odpowiedzi.


Skąd pojawił się pomysł na produkcję własnej kombuchy? Czy inspiracja przyszła wraz z prowadzeniem gospodarstwa? Czy traktujesz kombuchę jako naturalne rozszerzenie swojej działalności JEdynie?

Pomysł na własną kombuchę nie przyszedł przypadkiem – był efektem naturalnego rozwoju mojego gospodarstwa, ale też odpowiedzią na wewnętrzną gotowość do stworzenia czegoś nowego. Baddi traktuję jako przedłużenie tego, co robię w JEdynie – opowieści o zdrowiu, dbałości o ciało, celebracji codzienności. Ale nie był to wyłącznie mój pomysł. Zostałam zaproszona do tego projektu przez wspólnika –mieliśmy wspólną wizję, ja zioła z gospodarstwa, on umiejętność stworzenia receptury i tak powstała przestrzeń na coś wspólnego i wartościowego.

Byłam wtedy w takim momencie, kiedy intuicyjnie czułam, że chcę stworzyć swój własny produkt. Coś trwałego, ale też z sensem – nie kolejny słodki napój, tylko coś, co realnie wspiera organizm: jelita, odporność, samopoczucie. Kombucha to świetna alternatywa dla alkoholu – można ją pić z kieliszka, z klasą, bez konieczności rezygnowania z rytuału świętowania.

Od pierwszego dnia tworzenie Baddi to była przygoda: od wymyślania nazwy, przez dobór szkła, aż po etykietę. Równocześnie twórcze i angażujące – i bardzo bliskie mojemu sercu. Widok naszej butelki na półce w knajpie, o której nawet nie wiedziałam, że jest naszym klientem, daje ogrom radości.

Cieszę się też, że kombucha jest po prostu dostępniejsza niż produkty z gospodarstwa – nie każdy może przyjechać na targ czy dostać świeże zioła, a butelkę Baddi można zabrać do domu i otworzyć w dowolnym momencie. Dla wielu osób to symbol – mała pamiątka z targu, coś więcej niż napój. I często słyszymy, że „odczarowaliśmy” komuś smak kombuchy.

Pomysł na Baddi cały czas dojrzewa – trzy obecne smaki to dopiero początek. Mamy w głowie kolejne warianty i nowe produkty, które będą rozwijać tę linię. To dla mnie naturalna kontynuacja działalności w JEdynie, ale ujęta w innej formie – bardziej dostępnej, zgrabnie opakowanej, rozpoznawalnej.


Jakie są Twoje najbliższe plany – zarówno jeśli chodzi o gospodarstwo, jak i działalność w internecie?

W najbliższym czasie przede wszystkim stawiam na stabilizację, co może być dla niektórych zaskoczeniem, ale jednym z moich głównych celów na ten rok jest więcej odpoczywać. Czuję, że jest mi to bardzo potrzebne i widzę, jak pozytywnie wpływa to na moje samopoczucie i efektywność. Pomysłów mam naprawdę wiele, ale na ten moment wyznaczyłam sobie trzy główne kierunki działań. Jeden z nich to tworzenie prawdziwych, uczciwych przetworów według tradycyjnych receptur mojej mamy i babci, które chcę nieco odświeżyć, nadając im jesienny charakter. Planuję stworzyć przetwory z ciekawymi dodatkami – takie połączenia smaków, które są znane i lubiane, a jednocześnie mogą stać się wartościowym prezentem. To ma być coś więcej niż zwykły „słoik” – coś, co sama chętnie podarowałabym bliskim i co z dumą można podać gościom.

Oprócz tego pracuję nad dwoma innymi projektami, które na razie zostawiam dla siebie, ale wiem, że ten rok będzie dla mnie bardzo intensywny. To przygotowanie do przyszłości, w której planuję trochę zwolnić, rozwinąć współpracę z większą liczbą osób i zatrudnić więcej osób do wsparcia moich działań. Liczę na więcej równowagi: spokojniejszych podróży, regularnego snu, treningów i zwykłego codziennego życia, w którym będzie miejsce na bycie w domu bez presji maili czy telefonów.

facebook twitter youtube vimeo linkedin instagram whatsup