Jeżeli działamy zgodnie z prawem, mamy zabezpieczone regulaminy, dokumenty, dobrze podpisane umowy, to nie mamy się czego obawiać. Wystarczy przygotować sobie wzór umowy i potem na nim pracować. Nie dajmy się zwariować – mówi Karolina Gorczyca-Barszczewska, adwokatka, właścicielka kancelarii oraz twórczyni internetowa prowadząca w mediach społecznościowych kanał kancelaria_2.0.
W tym artykule przeczytasz o:
Zacznijmy od tematu praw autorskich do książki. Widziałem w swoim życiu sytuacje, w których osoba stworzyła jakieś dzieło – tekst, muzykę czy grafikę, a później ktoś z większymi zasięgami “pożyczył” sobie te treści, twierdząc, że jest on ich autorem. Co robić w takiej sytuacji?
To zależy, kto był pierwszy, bo prawa autorskie przysługują zawsze osobie, która jako pierwsza stworzyła dane treści. Nie możemy wykluczyć sytuacji, że ktoś równolegle wpadł na taki sam pomysł jak my. Pomysł nie podlega ochronie prawa autorskiego, więc trzeba by wykazać, czy to była niezależna twórczość, czy twórczość inspirowana. Jeśli inspirowana – obowiązuje zasada pierwszeństwa. Nieważne kto ma większy zasięg, ważne, kto jako pierwszy stworzył dany utwór. Można to wykazać na wiele sposobów – poprzez zeznania świadków, historię korespondencji, logowania do internetu w zależności, czy to jest coś materialnego, czy treść / produkt online. W przypadku, gdy mamy do czynienia z twórczością równoległą, też trzeba wykazać, że nie była ona inspirowana, przerabiana, tylko powstała niezależnie.
Załóżmy więc, że ja jako pierwszy napisałem tekst i ktoś go później wykorzystał i udaje, że to jest jego twórczość. Co wtedy ja, jako autor czy autorka, mogę zrobić?
Pytanie skąd ta osoba wzięła nasz tekst. Jeżeli był on opublikowany na przykład w internecie, to jeżeli linkuje do niego i jest wiadomo, że ty jesteś autorem, to nie ma problemu. Ale jeśli ktoś twierdzi, że on jest autorem w sytuacji, w której jednak to ty stworzyłeś ten utwór, to mamy do dyspozycji różne narzędzia z prawa autorskiego. Możemy na przykład żądać usunięcia treści lub zapłaty. Możemy w tym przypadku jak najbardziej wytaczać wszystkie działa prawne do tego, żeby dochodzić ochrony swoich praw.
Jakie powinno być nasze pierwsze działanie, gdy ktoś zrobi coś takiego? Powinniśmy się z tą osobą skontaktować?
To zależy, gdzie konkretnie ta osoba to umieściła. Są różne platformy i ustawa o świadczeniu usług drogą elektroniczną daje nam możliwość, żeby napisać do właściciela danej platformy, zgłosić naruszenie i jeżeli właściciel platformy nie zareaguje od razu, np. nie zablokuje dostępu, to on również jest odpowiedzialny za to naruszenie. Niedawno znalazłam nawet naszą książkę Wojna na słowa spiraconą gdzieś z możliwością pobrania. Bardzo szybko napisałam z kancelarii maila z wezwaniem do jej usunięcia i w ciągu dwóch-trzech godzin treść zniknęła ze strony. Więc nie tyle należy się skontaktować z osobą, która ukradła nasze treści, bo często nawet nie wiemy kto stoi za naruszeniem naszych praw autorskich, ale właśnie z właścicielem platformy, na której treść się znajduje. To pozwoli na jak najszybsze podjęcie kroków prawnych, wezwanie do usunięcia treści oraz do podania danych osoby, która je zamieściła.
A czy trzeba wtedy jakoś udowadniać to, że to my jesteśmy autorką, autorem danego materiału?
Zazwyczaj wystarczy oświadczenie. Natomiast, gdyby był spór, to wtedy trzeba to już udowodnić. Na ten pierwszy etap wystarczy jednak samo oświadczenie, że to ja jestem np. autorką czy współautorką książki, czy że posiadam prawa autorskie do danych treści.
I platformy muszą zareagować, bo inaczej może pojawić się sytuacja konfliktowa do rozwiązania.
Platformy narażają się na współodpowiedzialność za naruszenie praw autorskich.
Był taki przypadek na Zachodzie, że autor wydał swojego e-booka jako self-publisher, a później tradycyjni wydawcy, widząc, że ten ebook dobrze się sprzedaje, zaproponowali mu wydanie jego książki. On wtedy, jako jeden z pierwszych na Zachodzie, zgodził się na to, zachowując sobie prawa do e-booka, a im udzielił licencji na książkę drukowaną. Czy coś takiego jest w ogóle możliwe w Polsce?
Na prawa autorskie składają się prawa autorskie osobiste i majątkowe. Prawa osobiste to na przykład to, że treść jest oznaczona naszym imieniem i nazwiskiem. Nie możemy przenieść ich na nikogo innego. Możemy za to przenosić prawa majątkowe, czyli np. możliwość wprowadzania produktu do obrotu, otrzymywanie wynagrodzenia. Możemy to zrobić albo przenosząc na kogoś prawa autorskie, albo udzielając mu licencji. I jedno, i drugie robimy na polach eksploatacji. Pola eksploatacji określają, co druga strona może robić z naszą treścią, czy może ją drukować, wprowadzać do obrotu, czy może np. rozpowszechniać te treści w formie e-booka czy audiobooka. W ustawie pola eksploatacji przedstawione są bardzo ogólnie, ale w umowach często wskazuje się konkretne rzeczy.
Przed naszą rozmową zaglądałam jeszcze do umów z wydawnictwami, które konsultowałam dla klientów i w większości przypadków jest w nich napisane wprost, czy można drukować książkę, czy okładka ma być miękka, czy twarda, czy to jest e-book, czy audiobook, czy to są fragmenty, czy całość, czy można użyczać, sprzedawać, oddawać w najem egzemplarze danego utworu. Te wszystkie kwestie powinny być wyszczególnione w umowie. Trzeba mieć się na baczności, bo zazwyczaj, gdy wydawnictwo kontaktuje się z autorem, to jest on z ekscytacji w stanie zgodzić się na dużo więcej niż normalnie. Warto wziąć również pod uwagę, że licencja może być wyłączna, czyli, że udzielamy jej tylko jednemu wydawcy, ale również możemy jej udzielić wielu wydawcom. Może ona też być ograniczona w czasie, czyli tylko np. na rok, na 5 lat. Po tym czasie prawa do nas wracają. Natomiast w przypadku przeniesienia praw autorskich, nie wracają one już do nas. Trzeba wówczas zrobić przeniesienie zwrotne. Wymaga to formy pisemnej pod rygorem nieważności i jest dużo bardziej skomplikowane.
Czyli wtedy sami dajemy im te prawa. My jesteśmy podpisani jako autor, ale nie mamy z tego żadnych korzyści, oprócz tego, co jest ustalone w umowie.
Tak i trzeba uważać na jedną rzecz – fajnie jest przenieść prawa autorskie na wydawcę, tylko problem pojawia się wtedy, kiedy publikuję coś w internecie i chciałabym, na przykład, pozyskać nowych abonentów do mojego newslettera i zaoferować im jeden rozdział z e-booka. Jest to bardzo częsta praktyka. Jednak po przeniesieniu praw autorskich, nie mogę już tego zrobić bez naruszenia praw wydawcy. Mimo tego, że to ja stworzyłam tę treść, ja to napisałam.
Trzeba wtedy iść do wydawcy i poprosić go o zgodę. Dopiero wtedy można opublikować ten rozdział.
Tak. Dlatego bardzo ważne jest, żeby nie konsultować umowy po fakcie, tylko przed, na zasadzie profilaktyki. Zanim się coś podpisze, trzeba wiedzieć, na co się decydujemy, co nam wolno, a czego nie. Bo czasami pola eksploatacji są określone w sposób ustawowy, a on jest bardzo pojemny. Chodzi o to, żeby doprecyzować konkretnie, co możemy robić, a czego nie. Bo przecież również w interesie wydawcy jest to, żebyśmy promowali tę książkę. Tylko pytanie, w jaki sposób możemy to robić. Widziałam też takie sytuacje, w których autor chcąc podarować rodzinie czy przyjaciołom egzemplarz książki musiał słono za to zapłacić, bo nie miał w umowie przewidzianych egzemplarzy autorskich.
W przypadku self-publishingu na szczęście nie ma tego problemu, bo to my decydujemy, co robimy z naszymi treściami. Ale pojawiają się inne zagadnienia związane z faktem, że jesteśmy również sprzedawcą i wydawcą naszych produktów. Kiedyś na rynku ecommerce panowało luźne podejście do kwestii polityk prywatności. Była jednak głośna afera z klauzulami niedozwolonymi – kancelarie pod przykrywką stowarzyszeń zaczęły pisać do przedsiębiorców, grozić im karami. Wiele takich spraw miało swój finał w sądzie. Dlaczego polityka prywatności jest dla nas, jako wydawców, tak istotna?
Potrafi ona zaoszczędzić dużo czasu, energii i nerwów, a także pieniędzy. Z jednej strony, nie mając regulaminu i polityki prywatności, narażasz się na konsekwencje prawne w postaci nałożenia kary przez UOKiK, a z drugiej strony na karę nałożoną przez Prezesa Urzędu Ochrony Danych Osobowych przez PUODO. W ostatnim czasie chociażby była taka głośna sprawa – prawie milion złotych kary zostało nałożone na firmę za niedopełnienie obowiązku informacyjnego związanego z RODO. Ta kara została uchylona w postępowaniu sądowym, ale pokazuje to, jak daleko idzie egzekwowanie przyznanych standardów ochrony danych osobowych.
Postawię się w roli adwokata diabła. Przecież człowiek widzi, że kupuje książkę ode mnie, płaci za nią określoną kwotę, akceptuje warunki, ja mu ją wysyłam. Więc po co mi ten regulamin? Kiedyś przynajmniej składały się one z kilkunastu punktów, a teraz są bardzo długie, skomplikowane.
Są długie i skomplikowane, bo jest dużo aktów prawnych, które trzeba uwzględnić. Regulamin jest potrzebny, ponieważ w sytuacji, gdy wyślesz mi książkę, a nie masz regulaminu, to mogę odstąpić od umowy w ciągu 12 miesięcy, a nie 14 dni, tak jak jest standardowo. Czyli mogę przeczytać książkę, dać całej rodzinie do przeczytania, a potem rozmyślić się i poprosić cię o zwrot pieniędzy. Tak samo jest w przypadku treści przesyłanych drogą elektroniczną. Owszem, teoretycznie konsument nie może odstąpić od tej umowy, jeżeli jest już ona wykonana i dostał od ciebie audiobooka czy e-booka, ale musisz mieć to wyraźnie zastrzeżone w umowie czy w regulaminie i musisz poinformować tego konsumenta, że jeżeli się zgadza to już nie będzie mógł odstąpić, a jeżeli nie, to może odstąpić mimo tego, że zapoznał się z regulaminem. Więc de facto cała umowa traci sens, bo ktoś zawarł umowę sprzedaży, zapoznał się z jej treścią, skorzystał, a dostaje zwrot pieniędzy.
Niestety takie przypadki się zdarzają i niektórzy odsyłają książkę już nawet po 14 dniach. Ale jeżeli masz regulamin to na odstąpienie od umowy jest tylko 14 dni. Jeżeli go nie masz, to kupujący ma już od razu dłuższy czas. Mogą się także wtedy pojawić kwestie naruszenia praw konsumenta, dlatego ważne jest, aby mieć wszystko opisane w regulaminie.
Czyli mając regulamin zabezpieczam prawa nie tylko konsumenta, ale też swoje. Gdy go nie mam – prawa konsumenta są zabezpieczone aktami prawnymi, a moje nie są w ogóle. Ale pojawia się czasem taka pokusa, żeby wpisać do regulaminu coś niestandardowego. Skoro ustawowo jest 14 dni na odstąpienie od umowy, to kusi, żeby zmienić np. na 7 dni. Mam w związku z tym dwa pytania: po pierwsze – czy to obowiązuje w jakikolwiek sposób, po drugie – czy coś nas może spotkać z tego tytułu?
To zależy, czy jest to postanowienie bardziej korzystne dla konsumenta, czy mniej, niż przepisy, które wynikają wprost z ustawy. Co do zasady, jeżeli jest to zapis bardziej korzystny, to jak najbardziej obowiązuje po wpisaniu do regulaminu. Niektóre sklepy wydłużają możliwość zwrotu towaru z 14 do 30 albo nawet 90 dni, albo informują, że po 14 dniach zwrócą ci środki. Jeśli dokonasz zwrotu później, nie zwrócą ci środków, ale zaproponują np. kartę do wykorzystania u nich w sklepie na zakupy. Więc można jak najbardziej robić takie niestandardowe zapisy. Jeżeli wpiszesz do regulaminu coś, co nie jest do końca zgodne z kodeksem cywilnym, ustawą o świadczeniu usług drogą elektroniczną czy z prawami konsumenta, to narażasz się na to, że zostanie to potraktowane jako postanowienie niedozwolone i z tego tytułu mogą zostać nałożone kary. Zwłaszcza, jeżeli naruszasz zbiorowe prawa konsumentów.
Twórcy sprzedający w internecie są zwykle bardzo proklienccy i idą w wielu przypadkach konsumentom na rękę, przyjmując np. do zwrotu książkę po 14 dniach, która ma widoczne ślady użytkowania, i zwracając klientowi za nią pieniądze. Czy jest to właściwe postępowanie, skoro w regulaminie mamy wszystko jasno określone? Czy odmówienie konsumentowi, niepójście mu na rękę, sprawi, że ściągniemy na siebie kłopoty?
Konsument konsumentowi nierówny, więc różnie to może wyglądać. Jest to też indywidualna decyzja każdego sprzedawcy, jak bardzo prokonsumencki chce być w takich sytuacjach. Z punktu widzenia prawa, produkt, który się odsyła, nie powinien być zużyty ponad normalne zużycie. Więc zwrócona książka nie powinna mieć np. widocznych śladów palców na sobie, bo wiadomo, że nie jest już możliwe, żeby tę książkę sprzedać dalej. Ale decyzja o egzekwowaniu tych postanowień należy do twórcy. Jeżeli jednak coś jest zapisane w regulaminie, to nie ma problemu, bo jest się do czego odwołać.
Regulamin ma być mapą drogową, rozkładem jazdy pokazującym, na co można się powołać, a na co nie. Jeżeli klient po pięciu minutach od zapłacenia pisze, że nie dostał e-booka, to możesz powiedzieć, że według regulaminu masz 24 godziny na jego wysłanie i nie ma problemu.
W kontekście regulaminów ważne jest jeszcze to, żeby nie kopiować regulaminów innych twórców, bo to może nas narazić na spore kłopoty. Takie przypadki się już zdarzały i wiele osób traktuje takie pobranie i kopiowanie ich regulaminu jako naruszenie praw autorskich. Często również wiąże się to z obowiązkiem zapłaty. Czasami takie sprawy mają swój finał w sądzie. Inne ryzyko związane z kopiowaniem regulaminów jest takie, że twórcy są różni, mają różne zasady, używają różnych technologii, a regulamin musi być dopasowany do tego, co ty konkretnie używasz, a nie co używa twój kolega. Poza tym, prawo ciągle się zmienia – czasem się śmiejemy, że niektóre ustawy to dwutygodniki, bo one co chwilę się nowelizują, aktualizują i może się okazać, że regulamin, który się pobierze ze strony innego twórcy jest już nieaktualny i kopiując go narażamy się na odpowiedzialność za błędy w nim zawarte.
Z tego wynikała również ta afera z klauzulami niedozwolonymi kilka lat temu. Ludzie robili “kopiuj wklej” czyjegoś regulaminu i powielali niedozwolone zapisy wielokrotnie, aż w końcu otrzymali pismo z sądu, wezwanie do zaprzestania naruszeń itd.
Takim pismom też warto się uważnie przyglądać. Trzeba zwrócić uwagę na to, czy wezwanie, które otrzymujemy ma sens i posiada podstawy prawne. Dobrze jest to wtedy skonsultować z adwokatem albo radcą prawnym, który się temu konkretnie przyjrzy. Bo wiele osób próbuje w taki sposób naciągać, imitując pismo jakby pochodziło z urzędu patentowego czy innych organów.
Chciałbym jeszcze wrócić do tematu praw autorskich w kontekście książki czy działalności w internecie. Twórcy często korzystają z usług podwykonawców. Jak można się zabezpieczyć przed tym, żeby za jakiś czas podwykonawca nie przyszedł do nas i nie zażądał opłaty powołując się na fakt, że on coś dla nas stworzył, np. grafikę do naszej książki?
Przede wszystkim należy podpisać dobrą umowę. Dobrą, to znaczy taką, która zabezpiecza nasze interesy – albo przenosi na nas prawa autorskie tego, co druga strona zrobiła, albo przynajmniej udziela na to licencji wyłącznej, żeby nie było ryzyka, że grafiki, które mamy w książce, pojawią się gdzieś indziej. Jeżeli zawieramy z podwykonawcą umowę zlecenie, to zleceniobiorca powinien wykonać swoją część zlecenia osobiście. Ale jeśli mamy umowę o dzieło, a tak jest zazwyczaj np. jeśli chodzi o grafikę czy montaż filmu, to wtedy dorozumiane jest to, że można korzystać z podwykonawców, nawet, jeżeli to my jesteśmy głównym wykonawcą. Ale koniecznie trzeba sobie dobrze zabezpieczyć w umowie kwestię praw autorskich i kwestię tego, żeby wynagrodzenie za dzieło czy za pracę obejmowało też wynagrodzenie za prawa autorskie. Bo jeśli nie jest to napisane wprost, to potem mogą się pojawiać różnego rodzaju wątpliwości, które mogą nas sporo kosztować.
I taką umowę powinniśmy zawrzeć przed rozpoczęciem prac, w trakcie czy po ich wykonaniu?
Najlepiej przed rozpoczęciem prac, żeby dobrze określić ich zakres oraz moment przeniesienia praw autorskich. Zazwyczaj przeniesienie praw autorskich następuje albo z przyjęciem prac, albo, co zazwyczaj radzę osobom, które są po drugiej stronie umowy – z momentem wypłaty wynagrodzenia. Wtedy zachowana jest równowaga pomiędzy stronami. Zawieranie umowy po fakcie spowoduje, że żadna ze stron nie będzie się czuła bezpiecznie, bo będzie ryzyko i co do kwestii ewentualnej dopłaty wynagrodzenia, i co do zakresu przeniesienia praw.
Przypomina mi się przypadek Sapkowskiego z Wiedźminem – dał licencję, podpisano umowę, ale po latach, gdy zobaczył, jak wielkim sukcesem jest gra, jak franczyza się rozbudowała, przyszedł jednak do tego źródła. No i sprawa skończyła się w sądzie. Czy takie sytuacje zdarzają się często? Czy możemy się przed nimi jakoś zabezpieczyć?
Im lepiej zabezpieczymy wszystko w umowie, tym spokojniej będziemy spać. Zdarzyć może się wszystko, bo papier wszystko przyjmie i za jakiś czas okoliczności mogą się zmienić. Jest też taka klauzula w kodeksie cywilnym jak nadzwyczajna zmiana okoliczności – można się na nią powoływać w stosunkach zobowiązaniowych, nawet jeżeli była podpisana umowa, ale zmieniły się w sposób nadzwyczajne okoliczności.
Spotkałem się też z sytuacjami, w których podwykonawca był bardzo doświadczony i dokładnie rozumiał, jakich licencji udziela, pilnował zapisów umowy, natomiast twórca był świeżakiem i na pierwszy rzut oka wydawało mu się, że wiedział, co podpisuje, po czym okazało się, że nie może zrobić tego czy tamtego ze swoim dziełem. Co robić w takiej sytuacji? Na co zwrócić uwagę w umowie? Czy warto skorzystać z pomocy prawnika, czy jednak próbować samodzielnie rozwiązać taki problem?
Najbezpieczniej jest zawsze skonsultować taką sprawę z prawnikiem. Trzeba natomiast zwrócić uwagę na to, czy w umowie jest mowa o przeniesieniu praw autorskich, czy o licencji. Warto też przyjrzeć się temu, jak wygląda kwestia praw autorskich, osobistych, czy będą one wykonywane i w jakim zakresie. Inną istotną kwestią jest zgoda na wykonywanie praw zależnych. Czyli jeżeli np. podwykonawca tworzy dla mnie grafikę, a ja chcę ją przerobić, to żebym nie musiała znów mu tego zlecać i płacić, tylko żebym mogła sama modyfikować jego dzieło. Bardzo istotne we współpracach wszelkiego rodzaju są też terminy, które warto zabezpieczyć w umowie i przewidzieć kary umowne za ich niedotrzymanie przez podwykonawcę.
A co w sytuacji, kiedy nie podoba nam się to, co zrobił podwykonawca, nie jesteśmy zadowoleni z jego usług? Czy takie rzeczy też uwzględnia się w umowie?
Tak. Można sobie np. uzgodnić ilość poprawek. Trzeba się konkretnie umówić, co jest przedmiotem umowy i jakie wskazówki mają być uwzględniane przy jego wykonaniu. Bo jeżeli zlecasz coś, co jest utworem w rozumieniu prawa autorskiego, to musi to mieć cechę twórczości indywidualnej autora; nie może być tak, że podwykonawca tylko i wyłącznie wykonuje twoje zalecenia, bo wtedy nie ma miejsca na twórczość. Ale powinieneś także zastrzec sobie możliwość modyfikacji. Utwór musi się tobie podobać, bo ty za to w końcu płacisz i wykorzystujesz w swojej twórczości. Warto więc przewidzieć na etapie zawierania umowy ile może być modyfikacji danego utworu w cenie, a ile będzie płatnych osobno, żeby nie okazało się nagle, że będzie to kosztowało znacznie więcej niż pierwotnie zakładaliśmy w naszym budżecie.
A co w przypadku zastosowania sztucznej inteligencji? Bo w sytuacji jej użycia też podlegamy jakiejś umowie, akceptujemy regulamin serwisu, z którego korzystamy. Czy są jakieś regulacje prawne dotyczące AI, o których powinniśmy wiedzieć?
Bodajże w maju Komisja Europejska zaczęła mocno nad tym pracować, ale póki co nie mamy żadnych regulacji, które by stricte nas ograniczały. Tym bardziej, że prace Komisji Europejskiej dotyczą bardziej kwestii bezpieczeństwa, żeby nie wykorzystywać sztucznej inteligencji np. do popełnienia przestępstwa, a nie kwestii praw autorskich. Natomiast, jeśli chodzi o prawa autorskie, większość przepisów, w tym nasze polskie, jasno mówią, że utwór jest wynikiem działalności twórczej o zindywidualizowanym charakterze. Dzieło musi więc mieć tę cechę twórczości i może być ona tylko ludzka. W 2017 roku był taki bardzo ciekawy case dotyczący selfie zrobionego przez małpę. Nie wiem, czy widziałeś. Świetne zdjęcie.
Nie kojarzę, ale brzmi intrygująco.
Case polegał na tym, że małpa miała ustawiony aparat i tylko nacisnęła przycisk, który zrobił jej selfie, które wyszło świetnie. Spór dotyczył tego, do kogo należą prawa autorskie do zdjęcia – czy do małpy jako takiej, czy do fotografa, który ustawił aparat i wszystko przygotował, a małpa tylko kliknęła.
A może do właściciela aparatu?
Na szczęście była to ta sama osoba. Aparat należał do fotografa. Natomiast wynikła z tego dość intrygująca dyskusja. Jej wynik był taki, że póki co, podmiotem praw autorskich, czyli twórcą, może być tylko człowiek. Skoro zwierzę nie może być podmiotem, tak jak w tym przypadku małpy, to nie może być nim również komputer ani sztuczna inteligencja. Ale mowa tu o takich przypadkach, kiedy wytworem jest treść w odpowiedzi na twoje zapytanie, na przykład zdjęcia osób, które nie istnieją. Taki obraz nie narusza ani prawa do wizerunku danej osoby, bo ta osoba nie istnieje, ani prawa autorskiego, bo zostało wykreowane przez sztuczną inteligencję, a nie przez twórcę.
Problem zaczyna się w momencie, w którym zaczynamy to modyfikować albo przerzucamy przez sztuczną inteligencję coś, do czego prawa autorskie ma ktoś inny, bo np. używamy gotowego zdjęcia i je przerabiamy, wycinamy tło itd. Wykonując modyfikacje w Canvie, Paincie czy jakiejkolwiek innej aplikacji, ingerujemy już w daną treść. Pytanie, w jaki sposób ingerujemy? Czy stwarzamy dzieło zależne? Czy poprzednia twórczość nie ma większego znaczenia dla rezultatu naszego działania? To wszystko trzeba sobie wyważyć i jest to zawsze kwestia oceny. W przypadku sporu pewnie i tak decydujące znaczenie będzie miało to, co zdecyduje sąd. Jeśli chodzi o czyste korzystanie ze sztucznej inteligencji, to nie mamy praw autorskich, bo nie ma w tym ludzkiej twórczości. Jeśli zaś przerabiamy coś, co już zostało stworzone przez inną osobę, to pytanie, w jakim stopniu ingerujemy i czy ingerujemy w utwór.
Był też kiedyś case dotyczący piosenki zespołu Wilki Baśka miała fajny biust. Sformułowanie z piosenki zostało użyte w reklamie piwa, natomiast było ono nieznacznie zmienione na zasadzie „Baśka nie miała fajnego biustu” – taka była puenta tej reklamy. Spór dotyczył tego, czy użycie tego zdania przez producenta piwa narusza prawa autorskie Roberta Gawlińskiego. Sąd uznał, że nie, bo było to zbyt krótkie sformułowanie i zbyt mało było tej twórczości w tym krótkim fragmencie użytym w reklamie.
Odbiorcy od razu jednak pewnie skojarzyli to nawiązanie. Czyli wynika z tego, że jeżeli piszę na czatach czy w innych narzędziach: “napisz mi akapit o…” i wykorzystam ten akapit, to mogę się pod nim podpisać. Dobrze rozumiem?
Możesz go użyć. Pytanie, czy możesz podpisać się pod nim jako autor. Nie jesteś jego autorem. Możesz go przerobić na tyle, żeby nadać mu trochę cech swojej twórczości i wtedy dopiero możesz się pod nim podpisać. Trwają dyskusje, na ile wprowadzić pojęcie wytworu. Bo utwór stanowi rezultat działalności twórczej. Rozważane jest też jednak wprowadzenie pojęcia “wytworu”, który jest albo współtwórczy, bo człowiek przerabia coś stworzonego przez sztuczną inteligencję, albo po prostu wytwór sztucznej inteligencji jako takiej. Na razie jednak są to wyłącznie dogmatyczne rozważania. Jest to po prostu materiał, z którego mogę korzystać i mogę go przerabiać. Fair byłoby pewnie zaznaczyć, w jaki sposób został on stworzony.
Gdy ChatGPT zaczął się robić popularny, dostrzegłam nagle zmiany w stylu pisania niektórych osób, publikujących treści w mediach społecznościowych. Ich język stał się dużo bardziej wyszukany. Widać więc ingerencję sztucznej inteligencji. Ważne, żeby nadać treściom oryginalność, tę indywidualną twórczość, bo wtedy możemy mówić, że to jest nasz utwór i mamy do niego prawa.
Czy adwokat Karolina korzysta ze sztucznej inteligencji w swojej pracy jako twórczyni?
Jako twórczyni korzystam czasem w ramach rozrywki, czasem w ramach zabawy, czasem w ramach inspiracji. W pracy prawniczej też spotkałam się z tym, że niektóre osoby korzystają z rozwiązań sztucznej inteligencji, choćby po to, aby przygotowała ona za nich opracowanie obszernych aktów prawnych. Potrafi to bardzo przyspieszyć pracę. Kiedyś wprowadziłam taką komendę: “Przygotuj uprzejme wypowiedzenie umowy o pracę z podziękowaniem za współpracę”. I byłam naprawdę zaskoczona wynikiem, ponieważ ten projekt był lepszy niż inne, które widziałam. Czyli warto się zainspirować.
Później bierzemy tekst napisany przez AI i musimy nadać te “nasze” cechy, czyli pozmieniać kolejność, inaczej coś sformułować itd. I wtedy możemy z czystym sumieniem się pod tym podpisać, tak?
Jeśli go przeredagujesz w taki sposób, żeby było czuć, że to Krzysztof Bartnik, a nie ChatGPT, to tak.
Co robić, żeby spać spokojniej jako twórczynie czy twórca w internecie i nie martwić się kwestiami prawnymi? Jakie trzy pierwsze kroki radziłabyś podjąć każdemu, kto zaczyna się stykać z różnymi zagadnieniami natury prawnej w swojej pracy, twórczości?
Warto mieć prawnika, który zna twój biznes i się w nim orientuje, a nie jest osobą z doskoku, która nie ma o tym pojęcia i nagle musi się wdrażać. Różne firmy mają różne specyfiki działalności i im dłużej się z kimś na stałe współpracuje, to współpraca się lepiej układa, bo lepiej się znamy i wszystko idzie szybciej. Więc na pewno poleciłabym nawiązanie współpracy z adwokatem, z radcą prawnym, z osobą, która zna się na tym, czym się zajmujemy, po to, żeby mieć możliwość skorzystania z doraźnych konsultacji w razie potrzeby. Odezwałabym się do twórców internetowych, którzy zajmują się prawem konsumenckim czy autorskim. Jest naprawdę bardzo dużo wartościowych, bezpłatnych treści, którymi twórcy się dzielą i po które warto sięgać. Ja sama po nie często sięgam, żeby wiedzieć co się dzieje i trzymać rękę na pulsie.
Nie dajmy się zwariować. Żyjemy w kraju, w którym przedsiębiorcy nie mają łatwo, ale fajnie jest tworzyć i nie ma sensu dać się sparaliżować. Jeżeli działamy zgodnie z prawem, mamy zabezpieczone regulaminy, dokumenty, mamy dobrze podpisane umowy, to nie mamy się czego obawiać. Wystarczy przygotować sobie wzór umowy i potem na nim pracować. Nie trzeba każdego dokumentu przygotowywać od podstaw. Myślę, że to jest najlepsza rada, żeby móc spać spokojnie.