Cieszy mnie, kiedy ktoś pisze, że zmienił swoje nawyki żywieniowe, przestał przeznaczać pieniądze na byle co, rozstał się z toksycznym partnerem lub partnerką, złożył papiery rozwodowe, przełamał schemat, spojrzał na swoje życie z innej perspektywy. Bo ja za tych ludzi nie pracuję, nie podejmuję za nich decyzji. Moją rolą jest tylko pokazanie, że można coś zrobić inaczej – mówi Ania Makowska, znana w internecie jako Doktor Ania, edukatorka, autorka książek o produktach spożywczych, założycielka fundacji “samo się nie zrobi”.
W tym artykule przeczytasz o:
Jak wyglądały początki Twojej działalności? Co zmotywowało Cię do rozpoczęcia twórczości internetowej?
Z jednej strony chciałam mieć miejsce, gdzie będę mogła być sobą. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że wiele problemów, z którymi borykam się na co dzień, wynika z faktu, że jestem osobą autystyczną. Różne środowiska wymagały ode mnie określonych zachowań – z niektórymi czułam się trochę lepiej, z innymi gorzej. Natomiast brakowało mi przestrzeni, w której mogłam być po prostu sobą i wyrażać siebie oraz pracować w taki sposób, w jaki chciałam, niekoniecznie dopasowując się do innych ludzi i ich potrzeb.
Z drugiej strony miałam już od jakiegoś czasu problemy zdrowotne – zaczęły się one wiele lat temu, jednak diagnoza nie wykazała do końca, co mi dolega. Gdy zaczęłam czytać etykiety i świadomie kupować produkty, okazało się, że to, co jem, wpływa na moje samopoczucie – po jednych produktach czułam się dobrze, a po innych fatalnie.
Był jeszcze jeden czynnik – w 2015 roku, kiedy planowałam wrócić na ustaloną, dość satysfakcjonującą dla mnie naukową ścieżkę kariery, spotkałam się z moimi dawnymi koleżankami ze szkoły średniej. Byłyśmy wtedy w restauracji, jadłyśmy, gadałyśmy i zeszło na temat jedzenia. Dyskutowałyśmy o produktach. Ja im coś tłumaczyłam z punktu widzenia farmacji i medycyny i w którymś momencie one stwierdziły, że powinnam pisać na ten temat, ponieważ mam szeroką wiedzę z tej dziedziny. Że to, co mówię, i sposób, w jaki wyjaśniam trudne zagadnienia, jest ciekawy i zrozumiały. Moje koleżanki argumentowały, że wiele osób chciałoby mieć tak syntetycznie i zwięźle podaną wiedzę, a ja mam talent do jej przekazywania i mogłabym edukować ludzi, jak zdrowiej się odżywiać, funkcjonować, żyć.
Wszystko razem doprowadziło do tego, że zaczęłam publikować informacje o składach produktów spożywczych, a później również pisać o życiu po swojemu, tworząc swoje miejsce w sieci. Na początku działałam w Internecie bez pokazywania twarzy. Wrzucałam tylko produkty wskazując, które są lepsze, które gorsze. Przez pierwsze trzy miesiące obecności w sieci wrzucałam tylko etykiety. Później zaczęłam wgryzać się w świat Internetu i okazało się, że przekaz trafia do ludzi lepiej, gdy twórca pokazuje swoją twarz. Niektórym może być łatwiej przyswoić w ten sposób wiedzę. Dlatego po jakimś czasie zaczęłam pokazywać twarz, później publikować wideo, webinary, oraz live’y ze sklepów, itd.
Trafiłaś ze swoim przekazem do wielu osób, bo obecnie na Instagramie masz ponad 150 tys. obserwujących, co jest imponującym wynikiem. Jak wyglądało budowanie społeczności w Twoim przypadku i jak długo zajęło Ci dojście do tego momentu, w którym jesteś teraz?
Na samym początku budowania konta, przez pierwsze dwa lata, wykonywałam bezpłatną pracę przez kilka godzin dziennie, by pozyskiwać kolejnych odbiorców, jednak nie robiłam statystyk. Nie wiem, jak konkretnie, w liczbach, wyglądał w moim przypadku proces budowania społeczności. Myślę, że początek budowania konta edukacyjnego jest dość żmudny. Zwłaszcza, że prowadzenie własnego kanału to nie tylko publikowanie materiałów, ale również odwiedzanie innych kont, wchodzenie w dyskusje, organizowanie live’ów, webinarów. Jest to bardzo dużo bezpłatnej pracy przez pierwszy rok albo dłużej.
I bez względu na to, czy było to 1, 10 czy 150 tys. obserwatorów – zawsze były to dla mnie wirtualne liczby. Wiem, że dla niektórych twórców wzrastająca liczba followersów może być motywującym czynnikiem, jednak przywiązanie się do cyferek jest, moim zdaniem, pułapką. Jeśli ktoś tworzy wyłącznie dla serduszek i cyferek, może to być niebezpieczna zależność. Nigdy nie zwracałam wielkiej uwagi na liczbę obserwujących, ilość lajków czy udostępnień. Dzięki temu cyfry nie wpływały na moją motywację, zwłaszcza w momentach, gdy w ciągu godziny – dwóch znikało np. tysiąc obserwatorów. Gdy jest się sobą w sieci, gdy pisze się na ważne społecznie, a nie tylko na te „bezpieczne” tematy, zawsze trzeba liczyć się z tym, że ludzie będą przychodzili i odchodzili falami. To normalne, przecież nie da się lubić wszystkich i wszystkiego.
A teraz jak to wygląda? Ile czasu zajmuje Ci tygodniowo praca twórcy?
Nie mam pojęcia. Ludzie zawsze pytają mnie o cyfry, ilość pieniędzy, lajków – ja tego nie śledzę. Mam dobrą pamięć do cyfr, ale jeśli chodzi o moje konta w sieci czy statystyki w pracy, to nie przywiązuję do nich dużej wagi. Nawet nie pamiętam, ile dokładnie książek wydałam. Interesuje mnie tworzenie oraz działanie i dopóki wystarcza mi pieniędzy, jest okej.
Na Instagramie spędzam kilka godzin dziennie, być może 1-2 godziny mniej niż kiedyś. Jednak zasadniczo niewiele się zmieniło w stosunku do początków mojej działalności. Cały czas, od ponad siedmiu lat, robię to samo – publikuję treści, dyskutuję z ludźmi, oraz blokuję osoby, które są na moim koncie przypadkowo, czepiają się wszystkiego, bo im się nudzi lub obrażają mnie i moich obserwatorów.
Czy w związku z tym, że jak mówisz, robisz cały czas to samo, nie odczuwasz czasem wypalenia?
Oczywiście, że mam momenty, gdy jestem psychicznie zmęczona!
Czynnikiem, który powoduje u mnie wypalenie, jest brak higieny pracy, czyli np. za długie siedzenie przy komputerze, brak aktywności fizycznej, zbyt krótki sen oraz brak wakacji. Zmęczenie wywołują też gównoburze. Staram się nie tracić na nie czasu, ale ludzie czasem sami mnie angażują i to irytuje, a czasem też boli. Hejt zawsze boli. I wymaga odpoczynku od Instagrama. Jeżeli ktoś ciągle angażuje się w internetowe dramy, to może szybko zdobyć popularność, ale cena tej popularności, tego szybkiego wzrostu konta, będzie pewnie bardzo wysoka.
Pomaga za to bardzo fakt, że nie zwracam uwagi na cyferki. To, że jestem “jakaś”, a moje poglądy na ważne i trudne tematy są konkretne i znane moim czytelnikom, sprawia, że spotykam się z nieustannym ocenianiem i właściwie za każdym razem, kiedy wyrażam swoją opinię na jakiś temat w Internecie, ludzie odchodzą falami. Do niektórych osób nie dociera, że możemy się różnić i to jest normalne. Utrata obserwatorów może sprzyjać wypaleniu i demotywować, może nasilać poczucie braku sensu w tym, co robimy. Mnie to nie demotywuje.
Jak często spotyka Cię hejt i jak sobie z nim radzisz?
Każdy ma jakiś wrażliwy punkt i dlatego nie sądzę, że hejt może po kimkolwiek całkowicie spłynąć. Przez ponad 7 lat budowania konta bardzo często publikowałam informacje dotyczące zarządzania hejtem. Prowadziłam też prelekcje dotyczące hejtu. Dużo czasu poświęcałam na swoich profilach na zarządzanie hejtem, banowanie obserwujących, którzy nie przestrzegali zasad panujących na moim koncie. W konsekwencji, mimo sporej liczby obserwujących, mam stosunkowo mało hejtu. Banowanie hejterów jest uciążliwe. „Guru” internetowi zaraz powiedzą, że to dobrze, że pod postem jest dyskusja, że im więcej komentarzy tym lepiej, bo to zwiększa zasięgi. Że jak masz hejterów to jesteś „kimś”. Natomiast dla mnie wartość dodana hejtu jest zerowa. Od zawsze wolę mieć mniej obserwatorów i być mniej popularna, ale mieć spokój. Od początku swojej medialnej kariery odrzucałam większość propozycji, dzięki którym zdobyłabym większą popularność i rozpoznawalność. Całkowita utrata prywatności to dla mnie za wysoka cena, niewspółmiernie wysoka do zysku. Zawsze pokazuję ludziom drugą stronę medalu, bo wiele osób widzi tylko sam puchar, sukces, szczyt. A już drogi na ten szczyt, często wyboistej i trudnej oraz ceny jaką ludzie płacą za sukces – nie.
Super, że masz też takie pedagogiczne podejście do tego tematu i próbujesz edukować swoich obserwujących. A jak jest u Ciebie jako u twórcy z balansem między pracą a życiem prywatnym? Czy potrafisz oddzielić te dwie sfery od siebie?
Myślę, że jeszcze muszę nad tym popracować. Po pierwsze, jak się prowadzi firmę, to do pewnego momentu jest się cały czas w pracy. Zwłaszcza w przypadku takich przedsiębiorstw, w których proces produkcji trwa 24/7. Współpracuję z ludźmi, którzy pracują w różnych godzinach. Część od 8 do 16, część 16-22, a niektórzy 22-6 rano. Zdarzało mi się naprawiać usterki czy ustalać sprawy o 4:30 rano, bo akurat dwie osoby wtedy działały, a zależało nam bardzo na czasie. Dopiero teraz zaczynam wypracowywać sobie żelazny balans. Jeszcze do niedawna mój styl życia był często niehigieniczny choćby przez gównoburze czy fuckupy, na które warto reagować szybko, bo jeśli nie zagasi się ich w zarodku, to problem szybko się rozrasta. Sztywny work-life balance powoduje, że koszt usuwania i sprzątania tego “bałaganu” jest bardzo duży w porównaniu do tego, gdy jest się na stand-by’u i można ugasić gównoburzę zanim się ona rozprzestrzeni.
Z jednej strony pilnuję czasu pracy, staram się, żeby poza jej godzinami być offline, z drugiej strony mam świadomość, że to jest styl życia, który sama wybrałam. Wiem, że w pewnych obszarach zawodowych balans jest łatwiejszy do osiągnięcia, jednak wiem też, że nie nadaję się np. do korporacji i sztywnych godzin oraz dni pracy. Praca na etacie ma swoje zalety – wychodzę z biura, trzaskam klapą laptopa, zamykam drzwi i nie zaprzątam sobie już głowy kwestiami zawodowymi. Jeśli prowadzę firmę, nie mogę oraz nie chcę tego robić, bo wiele problemów lepiej rozwiązywać od razu. Jeżeli drukarnia do mnie dzwoni, bo coś jest nie tak albo coś trzeba dosłać, lepiej tego nie ignorować, bo to może spowodować wielotygodniowe opóźnienie. I z jednej strony nikt nie chce dostać książki opóźnionej o dwa miesiące, a z drugiej – przy projektach, takich jak kalendarz na dany rok dwa-trzy miesiące opóźnienia mogą sprawić, że produkt nie sprzeda się, a ja ponoszę duże straty finansowe.
Myślę, że każdy powinien wybrać to, co jest w stanie zaakceptować. Ja podjęłam wybór świadoma konsekwencji – akceptuję cenę jaką płacę za to, że jestem w pracy czasem 16-18 godzin dziennie. Być może to się kiedyś zmieni.
Moją żelazną zasadą jest natomiast reset, kiedy jestem przemęczona fizycznie i psychicznie. Wtedy odkładam wszystko, obojętnie, co się dzieje, wylogowuję się i po prostu mnie nie ma przez 1-2 dni. Niezależnie od tego, jaki to dzień: piątek, sobota, czy poniedziałek – jeśli czuję, że zmęczenie jest u mnie zbyt duże, groźne dla mojego zdrowia psychicznego, to nie ma mnie dla nikogo. Nie odbieram telefonów, nie odpowiadam na maile. Prowadzenie własnej firmy daje mi tę luksusową możliwość i korzystam z niej w razie potrzeby.
Jak oceniasz rynek twórców-dietetyków? Obecnie w internecie bardzo wiele jest osób, które udzielają porad na temat żywienia. Czy według Ciebie ten rynek jest już przesycony? Czy nadmiar tego typu treści może być niezdrowy dla odbiorców?
Jest bardzo niezdrowy, jeśli porad dietetycznych udzielają osoby, które w ogóle nie mają wiedzy czy kwalifikacji. Ja nigdy nie określam się mianem “dietetyka”, ponieważ ukończyłam kilkuletnie studia podyplomowe. Nie rozpisuję diet, nigdy bym się nie odważyła udzielać rad jakiejś randomowej osobie z Internetu bez znajomości szczegółów dotyczących jej zdrowia, nie wróżę z fusów. A widzę, że niektórzy ludzie po ukończeniu weekendowego szkolenia, doradzają innym, układają diety, interpretują wyniki badań, nie mając pojęcia, że to niebezpieczne dla pacjenta. Myślę, że takich ludzi jest dużo, bo w branży panuje ogromny chaos, co wcale nie pomaga, a wręcz utrudnia odnalezienie wartościowych treści oraz odróżnienie specjalistów od szarlatanów. Skoro każdy może tworzyć w sieci co mu się podoba, czasami twórcy wpisują sobie w bio co chcą, tworzą fikcyjne życiorysy, a inni się na to nabierają.
Przykładów nie trzeba daleko szukać – są nim chociażby suplementy diety promowane w social mediach na dużą skalę. Polacy kochają suple, inwestują w nie ogromne pieniądze. Aby zmienić sytuację, trzeba zmienić prawo. A do tego długa droga, ponieważ musiałoby się również zmienić prawo unijne. Uważam, że powinna też powstać ustawa szczegółowo regulująca zawód dietetyka, a suplementy powinny podlegać bardziej szczegółowej kontroli.
Jedyne co my, twórcy, możemy robić to prosić ludzi, żeby zawsze sprawdzali czyich rad słuchają, oraz żeby zastanowili się, czy warto kupić dany suplement. Jeżeli ktoś chce kupić np. magnez czy witaminę D, to lepiej w postaci leku niż suplementu, bo są to przebadane preparaty o udowodnionym działaniu. Jest wiele rzeczy, które chciałabym zmienić na tym rynku, zresztą nie tylko ja. Ale robimy to, co możemy, na więcej nie mamy wpływu. Internet jest niestety takim miejscem, gdzie każdy może tworzyć, co chce, a jakie treści wybieramy i kogo słuchamy to już nasza indywidualna decyzja.
Czy dostęp do internetu, social mediów, treści na temat żywienia sprawia, że ogólnie Polacy stają się bardziej świadomi, jeśli chodzi o jedzenie i dietę, czy wręcz przeciwnie?
Widzę progres, ale nie prowadzę na ten temat badań. Wiedza zawsze była dla tych, którzy chcą się uczyć. Do dyspozycji mamy obecnie mnóstwo bezpłatnych źródeł, artykułów naukowych – to wszystko jest na wyciągnięcie ręki. To dobrze, że poprawia się świadomość, że tych produktów z gorszym składem jest zauważalnie mniej, że ludzie czytają składy i nie dają sobie wciskać kitu. Natomiast nadal jest grupa ludzi, która nie chce korzystać z tej wiedzy, bo tak jest im wygodniej. Grupa, do której nic nie trafia, nieważne, co i jak będziemy pisać, oni po prostu wiedzą lepiej albo nie chcą wiedzieć wcale.
Na szczęście jest też coraz większa grupa ludzi, którzy są bardzo świadomi i inwestują w nabywanie szeroko pojętej wiedzy dotyczącej świadomego życia, nie tylko odżywiania, ale też np. zdrowia psychicznego. Coraz więcej osób dostrzega szkodliwość alkoholu, zaczynamy rozumieć, że można świętować bez szampana, zorganizować wesele bez wódki. Tego się kiedyś nie podważało, a obecnie coraz częściej kwestionujemy te aksjomaty. Wśród moich znajomych coraz mniej ludzi pije alkohol, nie ma już takiego podejścia, że jak wychodzimy, to musi być “alko”. Widzę zmiany, nawet wśród osób, które obserwuję na instagramie.
Często mówisz u siebie na kanale o aksjomatach, o schematach zachowania panujących w społeczeństwie. Które z nich, panujących wciąż w polskim społeczeństwie, są według Ciebie, najgorsze, najbardziej szkodliwe?
Najbardziej drażni mnie społeczne przyzwolenie na bylejakość, czyli powielanie szkodliwego mitu “byle jakie, byle było”. I to nie tylko w kontekście jedzenia. Również w kontekście relacji, obecności ojca czy matki, partnera, partnerki bądź męża, żony. Takie podejście widać np. gdy ludzie nie rozwodzą się, tylko są nadal małżeństwem „dla dobra dzieci”. Niektórzy nie zastanawiają się, czym tak naprawdę jest dobro dzieci, tylko idą uklepaną drogą pt. „w naszej rodzinie nie ma rozwodów”. Wiele osób podupada na zdrowiu, zarówno fizycznym, jak i psychicznym, żyjąc w relacjach przemocowych. Ten schemat wchłaniają i powielają dzieci dalej, w swoim dorosłym życiu. To jest bardzo niezdrowe. Funkcjonowanie w przemocowym związku, obojętnie, czy jest to przemoc fizyczna, psychiczna czy ekonomiczna, jest niezdrowe.
Niektórzy ludzie dzielą przemoc na “mniejszą” i “większą”, nie wszyscy uznają np. przemoc psychiczną. Może dlatego, że 40 lat temu przemoc była na porządku dziennym, była moda na zimny wychów. Ale przecież teraz, kiedy mamy szeroki dostęp do wiedzy, jesteśmy świadomi tego, że przemoc niszczy! Niestety wciąż są ludzie, którzy powielają te schematy bezrefleksyjnie, twierdząc, że „klaps to nie przemoc”. To jest bardzo szkodliwe. Szkodliwe jest też przeświadczenie, że każdy „musi nieść swój krzyż”, że każdy musi cierpieć. Polacy są narodem, który kocha cierpieć.
A przecież dorastając, zakładając własne rodziny, możemy wyjść z tych szkodliwych schematów. To, że w domu rodzinnym jadło się parówki siedem dni w tygodniu, nie oznacza, że w naszym domu musimy to powielać. To, że rodzice nie szanowali siebie nawzajem, nie oznacza, że my też musimy to robić. Martwi mnie bezmyślne powielanie schematów “bo tak zawsze było”. Trudno jest z nich wyjść, trudno jest być człowiekiem myślącym samodzielnie. Najłatwiej jest po prostu bezrefleksyjnie odtwarzać to, co mieliśmy w domu. Ludzie czasami nie rozumieją, że można żyć inaczej i być szczęśliwym człowiekiem. Brak szczęścia i cierpienie są tak głęboko zakorzenione w polskiej mentalności, że niektórym nawet do głowy nie przychodzi, że istnieje inna wersja rzeczywistości.
A jeżeli chodzi o żywienie, jak to wygląda? Jakie są mity, nawyki żywieniowe, które większość z nas wciąż powiela, mimo że są bardzo szkodliwe?
Najbardziej martwią mnie dwa mity: „ jeżeli coś jest dla dzieci, to jest na pewno dobre”, oraz „jeżeli coś jest bio, eko, organic, to na pewno jest zdrowe”. Producenci korzystają z tego, że nie każdy zna się na żywieniu, nie każdy czyta i rozumie skład produktów.
To nieprawda, że jeśli coś jest dla dzieci, to jest zawsze dobre. Z moich obserwacji wynika, że jest dokładnie przeciwnie – większość produktów dla dzieci to nie są produkty zdrowe. Tak samo bio, eko, organic. Myślimy, że jeśli coś jest organiczne, to można zjeść tego więcej, bo jest to zdrowe – a to mit. Nawet jeśli coś jest bio, to nadal może mieć fatalny skład. Kiedyś było też “light”. Ludzie myśleli, że jak coś jest “light”, to znaczy, że można to spożyć w większej ilości. Później często okazywało się, że skład takich produktów był o wiele gorszy, bardziej niezdrowy niż skład “zwykłych” produktów (nie “light”).
Co w Twojej pracy daje Ci najwięcej frajdy?
Najbardziej motywuje mnie to, gdy widzę, że ludzie uświadamiają sobie swoją sprawczość i zaczynają coś zmieniać w swoim życiu. Takich wiadomości dostaję codziennie wiele. Niektóre z nich publikuję, bo to motywuje też innych moich odbiorców.
Zmiany te dotyczą nawyków żywieniowych – ktoś ogranicza spożycie cukru, inna osoba wychodzi zwycięsko z walki z otyłością dzięki wprowadzeniu nowej jakości. To są zarówno diametralne zmiany i spektakularne metamorfozy, jak i drobne kroki, które dodają ludziom wiatru w żagle. Cieszy mnie, kiedy ktoś pisze, że zmienił swoje nawyki żywieniowe i przestał przeznaczać pieniądze na byle co.
Cieszą mnie też inne zmiany – gdy ktoś rozstał się z toksycznym partnerem lub partnerką, złożył papiery rozwodowe, przełamał schemat, spojrzał na swoje życie z innej perspektywy. Bo ja za tych ludzi nie pracuję, nie podejmuję za nich decyzji. Moją rolą jest tylko pokazanie, że można coś zrobić inaczej, a człowiek sam wykonuje całą pracę.
No tak, w końcu zmiana zaczyna się w głowie.
Oczywiście. Zmiana światopoglądu bywa bardzo trudna. Jeśli ktoś przez pół życia jadł wieczorem lody, chipsy albo fastfood na kolację, do filmu i do tego pił piwo, a nagle słyszy “Słuchaj, czy ty na pewno potrzebujesz tych chipsów i tego piwa?” to być może będzie trudno zmienić coś z dnia na dzień. Wyjście z nawyku jest procesem, a praca nad sobą to najtrudniejsza praca na świecie. Powiedzenie komuś “przestań jeść chipsy” jest proste, jednak ciężko taką zmianę wdrożyć w życie, dlatego nie mówię ludziom, żeby zrezygnowali z chipsów od razu, całkowicie. Mówię “Jadłaś/eś całą paczkę chipsów, to teraz zjedz ¾”. Drobne kroki, przy czym czasem kroki, które dla kogoś są łatwe, mogą być trudne, lub przełomowe, dla innej osoby. Nie można oceniać człowieka ani jego działań, dopóki się nie pochodzi w jego butach.
Jaki masz pomysł na dalszy rozwój swojego biznesu?
Raz na jakiś czas zastanawiam się nad tym, czy to, co robię sprawia mi radość. W jednej z moich książek opisałam swój “test samolotu”. Jest on bardzo prosty. Gdy idę ulicą i widzę samolot, zastanawiam się, czy chcę w nim być. Jeżeli nie chcę być w tym samolocie, to znaczy, że jestem w dobrym miejscu. Jeśli chcę być w samolocie to znaczy, że albo jestem zmęczona i muszę odpocząć, albo coś w moim życiu jest nie tak, i pora na zmiany. Bardzo pilnuję tego, żeby regularnie przyglądać się sobie, czy nie jestem zbyt zmęczona, czy to co robię ma sens.
Nie mam 10-letniego planu, określającego konkretnie gdzie chcę być za parę lat. Wiem, że niektórym to pomaga – mnie nie. Dla mnie cel nie jest aż tak istotny, ponieważ cenię drogę, czerpię satysfakcję z samego podążania nią. Idąc tą drogą mogę zmieniać cały czas kierunek, zawracać, skręcić w bok. Jeżeli nie chcę być w tym samolocie, to znaczy, że moja droga jest dla mnie satysfakcjonująca. To, gdzie mnie ona zaprowadzi, jest kwestią drugorzędną, bo podążając nią jestem szczęśliwym człowiekiem i to jest najważniejsze.
Nie wiem, co będę robiła za kilka lat. Dzisiaj największą przyjemność sprawia mi pisanie książek i edukowanie ludzi, jednak coraz bardziej męczą mnie social media. W związku z tym, będę się najprawdopodobniej przenosiła z moimi treściami na własne platformy. Nie trawię tego, że Instagram ma swoje algorytmy, że zmieniają się trendy, i że trzeba za nimi podążać, aby zwiększyć zasięgi. Nie chcę gonić za czyimiś wytycznymi dotyczącymi rodzaju treści jakie mam publikować. Nie chcę, żeby ktoś mi dyktował, co mam robić. Nie chcę być zależna od cudzych platform i algorytmów. Chcę nadal edukować ludzi, ale na swoich warunkach, aby nie być uzależniona od tych zewnętrznych uwarunkowań. Zależy mi na jeszcze większej swobodzie pracy. Będę również rozszerzała swoją działalność pisarską – mam w planach kontynuację książek dla dzieci, nastolatków oraz kolejne książki przygodowe.
Social media są dobrym sposobem, aby dać się poznać i teraz mając taką społeczność faktycznie możesz zacząć ich przekierowywać na Twoje własne platformy.
Trudno jest zrezygnować z social mediów całkowicie. Jeśli sprzedajesz dobry chleb, ale nie masz swoich kanałów w mediach społecznościowych i nie inwestujesz w reklamy, to nie dowie się o tobie konsument spoza twojej bajki. Fundacja, którą założyłam, również musi mieć social media, bo ludzie nie dowiedzą się, co robimy. Chcę w najbliższych latach bardziej rozwinąć fundację, bo wcześniej przez pandemię i wojnę w Ukrainie nie miałam na to przestrzeni. Myślę, że nigdy nie zrezygnuję całkowicie z social mediów. Natomiast chcę moją energię i czas kanalizować w działania, które są tego warte, zamiast tracić życie na bezsensowne starania oraz ludzi, którzy znaleźli się w moim otoczeniu przypadkowo.