Uważam, że społeczność buduje się przez content. Więc wszystkie rady typu “używaj modnych hashtagów”, “podejmuj się modnych tematów” czy “publikuj w konkretnych godzinach” do mnie nie trafiają. Najważniejsze jest to, żeby pisać o tym, o czym się chce pisać, od serca.
W tym artykule przeczytasz o:
Skąd wziął się pomysł na Twoją nazwę?
Kiedyś, na początku mojej działalności w internecie, to pytanie padało bardzo często. Na tyle często, że stwierdziłam, że za każdym razem będę podawać inną odpowiedź. Moje ulubione wytłumaczenie dotyczące genezy mojej nazwy “Segritta” było takie, że lubię segregować odpady. Ale to jest nieprawda. Prawda jest banalna – Segritta to nick, który wymyśliłam kiedyś do jakiejś gry internetowej. Dużo gram w gry, a w grach typu MMORPG (Massively Multiplayer Online Role Playing Game) każdy gracz musi posiadać swój unikalny nick. Bardzo nie lubię nicków typu matylda82. Lubię, gdy mój nick jest pełną nazwą sam w sobie. Segritta było właśnie takim wymyślonym przez mojego kolegę hasłem, imieniem, które nie istnieje, a w związku z tym nikt go nie używa. Segritta nie figuruje też nigdzie jako słowo, chociaż są podobne wyrazy np. hiszpańskie. Zakładając bloga też szukałam niepowtarzalnej nazwy, dlatego poszłam za ciosem i użyłam tego właśnie nicku.
Bardzo kreatywne podejście. Wróćmy na chwilę do początków Twojej działalności, która rozpoczęła się w 2005 roku. Co Cię zmotywowało do rozpoczęcia twórczości internetowej?
Byłam jedną z pierwszych polskich blogerek i wydaje mi się, że jedną z niewielu z tamtego okresu, które działają do tej pory. Przed moim blogiem powstawały oczywiście inne, które wtedy, na początku lat dwutysięcznych, miały formę internetowych pamiętników. W ogóle się na tym nie zarabiało, nikt nawet nie myślał wówczas, że może to być w przyszłości sposób na zarobek. Ludzie tworzyli wtedy z pasji, bo lubili pisać i dzielić się swoimi spostrzeżeniami, pokazywać zdjęcia. Ja również zaczęłam pisać z potrzeby pisania. Z wykształcenia jestem polonistką, jestem również córką nauczycielki, też polonistki. Już jako dziecko pisałam książki sklecone z kartek papieru o pieskach, kotkach i dżdżownicach. Moją motywacją była więc potrzeba pisania i pasja tworzenia, na pewno nie zarobek, bo nie był to wówczas zawód.
Byłaś jedną z pionierek. Uważasz, że wtedy, na początku ery internetu i bloga, łatwiej było się wybić, czy trudniej w związku z tym, że nie wszyscy chociażby mieli wtedy dostęp do sieci?
Dużo łatwiej było się wybić, bo internet był wtedy dużo mniej powszechny, nie było platform społecznościowych, takich jak Facebook, nie było jeszcze nawet Naszej Klasy. Powstawały wtedy pierwsze portale informacyjne, randkowe, ale mało ludzi w ogóle miało internet. W związku z tym, że na blogowaniu nie można było zarobić, nie było też wielu chętnych do tworzenia w internecie. Tworzyli wówczas tylko ci, którzy lubili pisać, nie było konkurencji ze strony profesjonalistów.
Gdybym zaczęła blogować 10-15 lat później, to nie wiem, czy w ogóle miałabym siłę przebicia. Wydaje mi się, że pewnie bym zrezygnowała w którymś momencie. Ale w związku z tym, że byłam jedną z pierwszych blogerek, to jako jedna z pierwszych dostałam propozycje reklamowe. Brałam udział w większości pierwszych dużych, płatnych kampanii robionych z blogerami. Reklamowałam np. z Elizą Wydrych i obecnym Jasonem Huntem (wówczas Kominek – Tomek Tomczyk) najnowszy model Peugeota. Mam też na swoim koncie kampanie reklamujące telefonię komórkową, długofalową współpracę z producentem wody źródlanej, a nawet reklamy kosmetyków i sprzętu AGD. Wtedy agencje zwracały się do nas, pierwszych blogerów, bo byliśmy osobami najdłużej działającymi w branży, top-influencerami tamtych czasów. Później pojawiły się inne sposoby pozyskiwania twórców, powstały duże agencje specjalizujące się we współpracy z twórcami internetowymi. Gdyby nie to, że działam od tak dawna, to nie mogłabym pewnie na tym zarabiać i musiałabym się zająć czymś innym.
Czyli uważasz, że decyzja o prowadzeniu bloga była dobra?
No pewnie, że tak. Zaczęłam działać z potrzeby serca, ale okazało się, że wyszło mi to na dobre. Jestem zwolenniczką podążania za sercem, czyli podejścia “zacznij robić to, co lubisz robić”. Jeśli nawet w tej chwili nie ma jeszcze takiego zawodu, to nie znaczy, że za chwilę nie może się pojawić. Dobrym przykładem mogą być gracze komputerowi. Kiedyś rodzice mówili “Po co Ty grasz w te gry? To Ci nic nie przyniesie! Weź się do prawdziwej roboty, idź na studia! Zostań prawnikiem, lekarzem”. Teraz okazuje się, że na graniu w gry komputerowe można zarabiać, powstał e-sport. Wszystko, co robi się z pasji, z potrzeby serca, w którymś momencie może przynieść korzyści.
Przeglądając Twoje kanały, zauważyłam, że tworzysz na różne tematy, trochę o psychologii, trochę o związkach, macierzyństwie, lifestyle’u, a nawet o języku polskim. Czy fakt, że tematy, na które tworzysz i tworzyłaś od zawsze były tak zdywersyfikowane kreował dla Ciebie szansę czy raczej stanowił blokadę w rozwoju i dotarciu do odbiorców?
Doświadczenie z innych dziedzin ogromnie dużo daje mi jako psycholożce. Nie ma chyba zresztą zawodu, w którym doświadczenie z innych branż nie byłoby cenne. To zawsze pomaga. Mam dostęp do pewnych sfer, do których ci, którzy nie mają podobnych doświadczeń, co ja, nie mają wglądu. Więc zaczynam doceniać to, że jestem taką kobietą renesansu – interesuję się różnymi rzeczami, pomimo że przez większość życia uznawałam to za moją wadę, która sprawiała, że czułam, że w niczym nie będę specjalistką. Zazdrościłam ludziom ukierunkowanym na jedną konkretną dziedzinę, którzy postanowili sobie, że zostaną np. architektami i ciągle rysowali, dążyli do ekspertyzy w tej dziedzinie. Ale oni nie mają tego doświadczenia, które ja mam w różnych obszarach.
Często mówi się, że najlepiej specjalizować się w jednej dziedzinie i robić to, co się robi, na sto procent, ale fajnie nawet dla samego siebie mieć różnorodne zainteresowania. I faktycznie różne obszary łączą się z psychologią, np. związki, macierzyństwo, o których piszesz. Jaki jest teraz Twój główny kanał działalności internetowej?
Moim głównym kanałem obecnie jest Instagram. Na blogu już rzadko publikuję. Trochę działam na TikToku. Teraz zaczynamy też z moim przyjacielem podcast. Od kilku lat również publikuję książki – najpierw ebooki, teraz po raz pierwszy wydaję z Imker książkę papierową. Oprócz tego, mam też swoją warstwę naukowo-zawodową – studiuję psychotraumatologię, jestem bardzo związana z moją uczelnią, SWPS. Niedługo, w lipcu, będę już prawdopodobnie miała tytuł psychotraumatolożki i być może będę wykładać na SWPS, ale ogłoszę to oficjalnie, jak się spełni. Nie chcę zapeszać. Prowadzę też mój prywatny gabinet psychologiczny i niedługo psychotraumatologiczny.
Skąd się wziął u Ciebie pomysł na selfpublishing?
Selfpublishing daje wolność i duży zysk dla autora. Mogę decydować o każdym etapie wydawniczym, o tym jak wygląda okładka, czy w książce mogę przeklinać, kto robi korektę i redakcję, a kto ilustracje. To czasochłonne, ale wspaniałe. No i dzięki temu też mogę na książce więcej zarobić.
Ile czasu poświęcasz na pracę twórcy internetowego, również w stosunku do innych Twoich zajęć?
Bardzo trudno jest to określić. Wydaje mi się, że moja sfera osobista, czyli ja jako ja, matka, gospodyni domu, to jest jedna rzecz, ja jako influencerka, która psychoedukuje na Instagramie to druga rzecz, ja studiująca i ciągle doskonaląca się na uczelni to trzecia rzecz, ja jako psycholożka przyjmująca pacjentów to czwarty aspekt mojego życia. Więc wychodzi, że po 25 proc, mojego czasu poświęcam na każdy z tych obszarów (śmiech). Ale to wszystko się przenika – studiuję psychologię, więc mówię o tym na Instagramie, to mi się też przydaje w mojej pracy zawodowej oraz w domu. Dom też mi się przydaje w mojej pracy zawodowej, bo mam dzięki temu odniesienie, jak przyjmuję np. matkę – jestem w stanie ją lepiej zrozumieć sama będąc matką. Na Instagramie i w książkach dzielę się głównie wiedzą naukową pozyskaną na uczelni. To naczynia połączone i trudno określić, ile konkretnie czasu spędzam nad każdą z tych czterech sfer. Na pewno nie mam tego komfortu, który dałaby mi praca na etacie – że mogę o 16 zamknąć komputer i wrócić do domu. Ale z drugiej strony mogę elastycznie planować swoje aktywności w tygodniu czy w roku.
Jak budowałaś swoją społeczność i ile Ci to zajęło?
Jestem niestety fatalna w archiwizacji swoich postępów i sukcesów. Pamiętam jednak, że był taki czas, że mój blog miał 120-140 tys. unikalnych wejść miesięcznie i to był jego szczytowy moment. W tej chwili mam prawie 68 tys. obserwujących na Instagramie i to jest szczytowy moment dla mojego konta w tym serwisie.
Jeżeli chodzi o sposób budowania społeczności, jestem staromodna – uważam, że społeczność buduje się przez content. Więc wszystkie rady typu “używaj modnych hashtagów”, “podejmuj się modnych tematów” czy “publikuj w konkretnych godzinach” do mnie nie trafiają. Najważniejsze jest to, żeby pisać o tym, o czym się chce pisać, od serca. Warto robić to też w miarę systematycznie, żeby nie zostawiać ludzi na trzy miesiące bez niczego, bo wtedy zasięgi spadają. Budowanie marki osobistej w social mediach zawsze musi się opierać na autentyczności, szczerości i prawdziwej pasji, powinniśmy mówić o tym, co naprawdę nas kręci – wtedy ludzie przyjdą sami. Do tego dodam jeszcze aspekt zaufania – nie oszukuj swoich odbiorców, bądź transparentny, oznaczaj reklamę, nie bierz reklam, które nie pasują do Twojego konta, nie bądź łasy na pieniądze. To się sprawdza.
Jestem bardzo zadowolona i dumna z mojej obecnej sytuacji, ponieważ praktycznie nie mam hejtu, mam fajną społeczność, ludzi, którzy czuję, że życzą mi dobrze i gdy mam jakieś problemy życiowe, to mnie wspierają. I to zarówno dobrym słowem, udostępnieniem czegoś, jak i np. kupnem mojej książki.
Półtora roku temu okradziono moją chatę na działce pod lasem. Złodzieje zniszczyli drzwi i okna, wynieśli mnóstwo sprzętu. Wspomniałam o tym u siebie na kanale, aby przestrzec moich odbiorców, by pilnowali swoich nieruchomości, ubezpieczali je, poprosili znajomych o sprawdzenie, czy wszystko okej, gdy ich nie ma. Bez żadnego wezwania, apelu do ludzi, nagle mój ebook zaczął sprzedawać się jak szalony. Miał on wtedy 9 miesięcy i dawno już go nie reklamowałam ani nie polecałam. Moi czytelnicy chcieli mi w ten sposób pomóc w sytuacji, w jakiej się znalazłam. Dostałam wtedy nagle kilkaset zamówień na ebooka.
To pokazuje, że masz bardzo lojalną społeczność. Nie każdy twórca ma jednak takie szczęście. Czy spotkałaś się kiedyś z hejtem? Jak sobie z nim poradziłaś i jakie masz rady dla innych twórców?
Uważam, że nie da się niestety całkowicie uniknąć hejtu. Jak ma się więcej niż 1000 obserwujących, to nie ma możliwości, żeby nie trafił się ktoś, kto napisze, że jesteś brzydka, głupia, gruba, itd. Możemy otaczać się na co dzień, w naszym najbliższym środowisku życzliwymi ludźmi, dobierać sobie takich przyjaciół. Ale jednocześnie wiemy, że w społeczeństwie są ludzie niemili, zawistni, nieprzyjemni, agresywni. I kiedy jesteś influencerem i masz 1000 odbiorców, to statystycznie musi Ci się trafić taka osoba. Nawet mnie się to zdarza, mimo że mam mało hejtu, np. ostatnio jakiś facet mi napisał, że gadam głupoty, a w ogóle to jestem brzydka i pryszczata. Bo akurat na filmiku, który wtedy udostępniłam o życzliwym seksizmie, miałam z dwa pryszcze na czole. Nie tuszuję ich, bo nie widzę takiej potrzeby, a on to zauważył i wytknął mi to po to, żeby mnie zranić. Bo przecież innego celu w tym nie było.
To się zdarza i nie ma na to rady, bo każdy ma swój sposób na radzenie sobie z hejtem – jeden woli wchodzić w dyskusje, drugi blokować. Niektórzy robią też tak, że dają dostęp do swoich sociali rodzinie lub przyjaciołom i jeżeli mają jakiś kontrowersyjny post, to ci przyjaciele, partnerzy jako pierwszy wchodzą w powiadomienie i sprawdzają, jaki jest komentarz. Jeśli jest hejt, to go kasują, tak, żeby twórca nie brał tego do siebie i żeby nie było mu przykro. To jest też jakaś technika.
Moją główną radą do wszystkich, którzy mają problem z hejtem i chcą go uniknąć, jest to, żeby przede wszystkim sami nie hejtowali. Bardzo wielu twórców wypływa na postach, które krytykują innych twórców, innych ludzi, polityków. Ich treść jest głównie skupiona wokół jakiejś dramy, krytykowaniu jakiegoś człowieka, książki. To rzeczywiście się klika, co potwierdzają również badania psychologiczne, które wskazują, że najlepiej klikają się posty pisane językiem pogardy, w których twórca używa słów takich jak “nienawidzę”, “wstyd”, “żałosny”. Więc rzeczywiście twórcy zdobędą na tym popularność. Ale wśród ludzi, którzy lubią taką treść, będzie też sporo takich, którzy sami się do niej przyłączają, lajkują hejterskie komentarze albo sami je tworzą. Nieużywanie języka pogardy jako twórca zwiększa prawdopodobieństwo, że fani i obserwatorzy takiej osoby też nie będą go używać.
To też udowadnia, że przyciągasz takich ludzi, jaki sam jesteś. Według wyników ankiety dot. twórców internetowych, którą przygotowywaliśmy w Imker, wielu twórców przeżywa w pewnym momencie swojej kariery wypalenie zawodowe. Zastanawiam się, czy Ty też kiedyś doświadczyłaś wypalenia i czy miałaś jakieś sposoby na radzenie sobie z nim?
Mam takie momenty, że mi się po prostu już nie chce, zwłaszcza, jeżeli jakieś tematy są zbyt kontrowersyjne, mimo że mi się wydają lajtowe i czysto naukowe. Mówię np. o wytycznych diagnostycznych jakiegoś zaburzenia, a ludzie zaczynają pisać w komentarzach, że się nie zgadzają, że to nieprawda. A to są wytyczne uznanych ośrodków naukowych, oficjalne dane. W takich sytuacjach mam ochotę wrócić do pracy gabinetowej, rozmawiać jeden na jeden z moimi pacjentami, bo tak jest łatwiej. Ale mimo wszystko zawsze wracam do publikowania w siecie, bo dobrze się w tym czuję. Myślę, że łatwiej o wypalenie zawodowe w zawodzie influencera, jeżeli twórca dzieli się swoją intymnością. Bo to jest takie pokazywanie podbrzusza w relacjach z całkiem obcymi ludźmi. Te dziesiątki, a nawet setki tysięcy ludzi, którzy cię obserwują, to nie są twoi znajomi, przyjaciele, rodzina, którzy zawsze ci dobrze życzą. To są czasami ludzie, którzy ci źle życzą. I jeśli opowiadasz im np. o swoich problemach w związku albo o swojej chorobie i bolączkach z nią związanych, albo pokazujesz zdjęcia swoich dzieci, mówisz o swoich marzeniach i lękach, to dajesz im łatwy cel do tego, żeby mogli cię wykorzystać, zranić, wyśmiać.
Uważam, że oczywiście mamy prawo to robić i jak ktoś chce, to niech to robi, ale ja zawsze stawiałam bardzo mocną granicę pomiędzy tym, co intymne, a tym, czym się dzielę ze światem. Nie przeszkadza mi np. pokazanie zlewu pełnego naczyń albo niepościelonego łóżka, bo to nie jest dla mnie intymne, ale zdjęć swoich dzieci nie pokazuję, nie opisuję też swoich problemów w związku czy kłótni z przyjaciółmi. Oddzielenie sfery prywatnej od zawodowej daje ci w sytuacji, gdy czujesz wypalenie, możliwość, żeby się wycofać do swojej, tylko swojej bezpiecznej przestrzeni prywatności. Ona nie “zanieczyściła się” internetem i odwrotnie – nie “zanieczyściłaś” internetu nią Posłużę się metaforą: twoje życie zawodowe influencera to kawalerka, w której masz osobną sypialnię i kuchnię. Możesz oczywiście zburzyć ścianę pomiędzy nimi, powiększyć przestrzeń, przyjmować gości w wielkim pomieszczeniu z wygodnym stołem. Ale wtedy nie masz miejsca do “ucieczki”, nie masz tego osobnego, tylko swojego pokoju, gdzie możesz czasem się wyciszyć i odseparować. A jeśli zostawisz ścianę, to zawsze możesz zostawić gości w kuchni, a sama iść się przebrać do sypialni albo odebrać tam prywatny telefon. Ale to jest możliwe tylko wtedy, gdy nie zburzysz ściany.
Teraz mamy modę na dzielenie się wszystkimi aspektami swojego życia w internecie. Odbiorcy, internauci też chcą coraz więcej, tak jak powiedziałaś, lubią chociażby dramy.
Tak, bo to się klika. Często bywałam z ciekawości na forach typu Kafeteria czy Wanda, żeby zobaczyć, co piszą ludzie o influencerach. Oni są strasznie tego ciekawi, kto się z kim spotyka, czy pogłoski o czyimś rozwodzie są prawdziwe. Ludzie są tak spragnieni plotek, że nic dziwnego, że takie informacje cieszą się ich zainteresowaniem. Mnie też to czasem ciekawi, więc wcale się nie dziwię popularności takich forów. To, co kiedyś przegadywaliśmy z przyjaciółmi przy kawie, teraz często robimy w jakimś zamkniętym wątku na Kafeterii. Trochę gorzej, gdy to wątek otwarty, a obiekt plotek czyta potem o sobie bardzo przykre opinie. Ale nie wiem, czy da się z tym walczyć. Chyba taka jest cena popularności.
Praca psychologa jest także związana z poruszaniem niewygodnych tematów. Z jakim odbiorem spotykają się treści psychologiczne i czy Polacy są w ogóle gotowi na mówienie wprost o takich kwestiach? Czy choroby psychiczne, chodzenie na terapię stanowią wciąż tematy tabu dla Polaków czy widzisz tutaj jakąś zmianę, przełom?
Widzę ogromny przełom. Uważam, że to co się dzieje, jest jednocześnie wspaniałe i trochę niebezpieczne. Wspaniałe, bo w Polsce wielkomiejskiej, internetowej, skupionej wokół dużych miast, ludzie nie tylko nie mają problemów z diagnozowaniem np. neuroatypowości, zaburzeń psychicznych, ale wręcz lubią to robić. Często się teraz zdarza, że ludzie chodzą do diagnostów, bo na bazie informacji, które znaleźli w internecie uważają, że mogą mieć jakąś chorobę, zaburzenia i moim zdaniem to jest super, że ludzie teraz się nie wstydzą, chodzą do psychologów, otwarcie o tym mówią i że stało się to tak normalne, jak posiadanie własnego lekarza rodzinnego.
Ale jest druga strona medalu – w tym samym środowisku jest duży wysyp pseudopsychologii, ludzi, którzy zbijają na tym pieniądze i zyskują popularność bardzo upraszczając skomplikowane tematy. Np. z racji mojego wykształcenia, jestem teraz szczególnie wrażliwa na pewien “trend”: rozmywania pojęcia traumy i nazywania traumą wydarzenia, które nie spełnia jej kryterów. Z niektórych publikacji w internecie wynika, że traumą jest np. to, że mama na mnie nakrzyczała, że miałam ciężki rozwód albo że szef w pracy jest dla mnie niemiły. A to nie jest trauma, bo trauma musi mieć element zagrożenia życia, żeby była traumą i żeby po niej następowało PTSD. Pop-psychologia robi z bardzo złożonych zagadnień proste szufladki, w których mamy sami się diagnozować i zamykać – a dodatkowo zachęca do autodiagnozy, która wcale nie jest najlepszym sposobem na pomaganie sobie. To sprawia, że zaczynamy mieć obsesję na własnym punkcie.
Kiedyś mówiło się o osobowości neurotycznej naszych czasów, a teraz mówi się o osobowości narcystycznej naszych czasów. To znaczy, że ciągle skupiamy się na sobie, naszych emocjach, odczuciach, mindfulness, medytacji, wglądzie, akceptowaniu, walidacji. Ciągle “ja, ja, ja, ja”. A to z kolei wcale nie poprawia naszego dobrostanu. Owszem, są ludzie, którzy za mało myślą o sobie i o własnych potrzebach, ale mam wrażenie, że zdecydowanie więcej jest tych, którzy myślą o sobie za dużo. I tym zalecałabym jednak pójście inną drogą: wyjście do drugiego człowieka, otwarcie się na inność, na dyskusję, na pomaganie innym. To poprawia nasze zdrowie psychiczne i są na to badania. Innym efektem ubocznym nadmiernej koncentracji na sobie i własnym komforcie jest polaryzacja społeczna – przez to, że jesteśmy skupieni na sobie, trudno rozmawia nam się z ludźmi o odmiennych poglądach, a ponieważ trudno nam z nimi rozmawiać, to ich szufladkujemy i oddalamy się od nich.
Wiele osób za bardzo analizuje siebie, swoje zachowania, wchodzi też tzw. overthinking. Może, gdybyśmy skupili się trochę na świecie poza nami, to wyszłoby nam to na dobre.
Są takie dwa niepopularne sposoby na smutek i lęk, które polecam ja i wielu psychologów – ruch fizyczny, najlepiej w zielonym otoczeniu, i wyjście do ludzi. Spotkaj się z kimś, pogadaj, zostań wolontariuszem. To pomaga osiągnąć spokój i równowagę w życiu i ma to udowodnione naukowo działanie, a rzadko się o tym mówi.
Mówisz dużo o naturalności, akceptowaniu swojego wyglądu, zachęcasz do pokazywania się bez makijażu. Czy uważasz, że social media są szkodliwe, jeśli chodzi o kształtowanie własnej samooceny, czy też myślisz, że jest lepiej niż było, bo mamy teraz np. ruch body positive?
Nie myślałam nigdy o kompleksach związanych z ciałem i wyglądem w kategorii tego, że winne są tutaj social media czy filtry nakładane na zdjęcia – tylko bardziej w kategorii seksizmu. Mam wrażenie, że to dużo bardziej dotyka kobiety niż mężczyzn. Kobietom ciągle wmawia się, że muszą “wyglądać”. W moim niemalowaniu się, które też nie jest ortodoksyjne, bo zdarza mi się czasem umalować, chodzi o to, żeby pokazać kobietom, że można. Można się nie malować. Dlatego też z zasady nigdy nie maluję się do telewizji. Bo gdy idę bez makijażu do telewizji, to pomimo tego, że nie mam tuszu na rzęsach, ani grama pudru ani permanentnego makijażu, to widzę potem na ekranie, że wyglądam normalnie. A dla odbiorców wręcz nieistotne jest to, jak wyglądam, tylko to, co mówię.
Są ogromne plusy wynikające z tego, że się nie maluję. Po pierwsze można w ten sposób zaoszczędzić sporo pieniędzy i czasu. Dziennie średnio około 15 minut poświęcamy na malowanie się, do tego dochodzą jeszcze sporadyczne zakupy kosmetyków, wybieranie ich, demakijaż. Gdy pomnożymy sobie te 15 min przez 365 dni w roku i przez ileś lat, to wychodzi czas, w którym można byłoby się nauczyć kilku języków obcych.
Malowanie się i myślenie o tym to dla mnie strata czasu i energii. I zauważ, że mężczyźni nigdy nie doświadczyli tej samej straty, bo nigdy nie musieli się malować, golić nóg. Oni te kilkanaście minut dziennie mogli przeznaczyć na rozwój osobisty, na myślenie o pracy, studiach, karierze, przyjemnościach – albo nawet na dłuższe pospanie w łóżku rano. A my jesteśmy ciągle skupione na wyglądzie, bo wmówiono nam, że to jest nasza główna wartość. To jest nieprawda. Jeśli ktoś lubi dbać o wygląd – śmiało, super, tylko niech nie krytykuje osób, które tego nie robią. Bardzo często spotykam się z komentarzami typu “ja bym tak nie mogła”, “jak można tak wyjść do ludzi”, “nie powinno się tak chodzić do pracy, bo to oznaka braku szacunku dla klienta”. Niemalowanie się, niechodzenie w szpilkach to dla mnie wynik walki o siebie, to wyraz tego, że moje potrzeby są ważne a moje ciało jest dla mnie, a nie dla zaspokajania czyichś potrzeb estetycznych.
Czy w naszym społeczeństwie nadal funkcjonują krzywdzące stereotypy i mity o kobietach?
Nadal istnieją, ale jest też dużo lepiej niż było. Jestem wielką optymistką i uważam, że uda nam się z tego wyjść. Może powoli, bo pay gap jest wciąż wszędzie ogromny, władza we wszystkich krajach jest wciąż zdominowana przez mężczyzn, istnieją nadal znaczne różnice jeśli chodzi o wymogi estetyczne stawiane kobietom i mężczyznom. Kobiety są karane za cechy sprawcze, typu inteligencja czy ambicja, a nawet emocje typu złość. Wciąż jest ogromne pole do poprawy, które najbardziej widoczne jest w relacjach intymnych, małżeńskich. Nadal częstym zjawiskiem jest przemoc na kobietach – ekonomiczna, psychiczna, fizyczna – gwałty, także te przez mężów na żonach. Jest wiele rzeczy do zrobienia, ale i tak widzę ogromny postęp wobec tego, co było 20 lat temu albo jeszcze wcześniej.
Myślę, że idziemy dobrą drogą, ale nie można tego spieprzyć poprzez stawianie sprawy na ostrzu noża i wymuszanie zmian. Feminizm ma szansę wygrać tylko wtedy, kiedy będzie konsekwentnie tłumaczył, modelował, pokazywał na swoim przykładzie, zamiast piętnować tych, którzy nie idą za jego postulatami. Piętnowanie osób, które nie mają postulatów feministycznych, np. nie używają feminatywów, jest również nieuzasadnione, ponieważ można nie chcieć używać feminatywów, ale wciąż być feministką, dążyć do równości płci, tylko po prostu mieć inny pomysł na tę równość. Bo feminatywy stanowią jeden ze sposobów na równość, ale przecież istnieją też inne drogi, które do niej prowadzą, nie tylko ta językowa. Więc o ile nie będziemy się nawzajem szufladkować, tylko będziemy spokojnie robić swoje, to mamy szansę wygrać.